Negatywna dla Donalda Trumpa ocena szczytu jest całkowicie niezależna od jego intencji, od powodów, które kazały mu być wyjątkowo wobec Władimira Putina spolegliwym. Bez względu na to, czy musiał, czy chciał, czy była to jego taktyka negocjacyjna, czy wyraz brawury i megalomanii niepopartej świadomością z jak wytrawnym graczem ma do czynienia, prezydent USA nagle wobec Moskwy cofnął się do defensywy. Różne rzeczy widziałem, jednak nie sądzę, by Ameryka chciała i mogła pójść dalej tym tropem. Owszem, wyborcy wybaczyli Barackowi Obamie wypowiedziane wobec Dmitrija Miedwiediewa w lekkomyślnej bliskości mikrofonu słowa o możliwej po wyborach "większej elastyczności" wobec Moskwy, które - moim zdaniem - powinny były go w 2012 roku pogrążyć, tym razem jednak mamy inne czasy a Trump innych wyborców. Mam nadzieję, że oni na żadną większą elastyczność wobec Rosji nie pozwolą. Nie na oczach całego świata. W tym sensie mam wrażenie - i nadzieję - że prezydent Rosji wizerunkowo zyskał w Helsinkach za dużo. Za dużo, by był w stanie w praktyce to wykorzystać. Przynajmniej poza Rosją. Donald Trump musi mieć świadomość co najmniej wpadki i choć za nic w świecie nie chciałby się do tego przyznać, jego wczorajsze sprostowanie, a dokładnie całkowite odwrócenie znaczenia swoich słów na temat możliwości rosyjskiego wpływu na wybory w USA, najlepiej o tym świadczy. Świadomość wpadki mają już - i głośno o tym mówią - przygotowujący się do listopadowych wyborów uzupełniających do Kongresu republikanie. W tym sensie, szczyt w Helsinkach może otworzyć nowy rozdział tej prezydentury. Gospodarz Białego Domu, jeśli zdobędzie się na refleksję, może - powtarzam, może - uznać, że przed wyborami teraz i za dwa lata na żadne dalsze ustępstwa wobec Rosji pozwolić mu sobie nie wolno, wręcz przeciwnie, czas usztywnić stanowisko. Jeśli on sam tego w pełni nie uzna, z pewnością będą się starali mu to zasugerować republikanie w Kongresie, dla których widoczna słabość Waszyngtonu wobec Moskwy jest politycznie śmiertelna i w związku z tym absolutnie nie do przyjęcia. Na fali ogólnego anty-Trumpowego wzmożenia przyłączą się do tej retoryki także demokraci, może taktycznie i tymczasowo, ale jednak. To właśnie scenariusz, który w sytuacji jaka jest, wydaje mi się i nie do końca pesymistyczny, i możliwy. Trudno przewidzieć, jakie będzie ostateczne stanowisko USA wobec gazociągu NordStream 2, ale sygnały są pesymistyczne. Donald Trump po fali krytyki wobec europejskich rzeczników projektu wyraźnie spuścił z tonu w towarzystwie jego głównego inicjatora. Zapowiedzi prezydenta USA, że będzie z rurą konkurować i prezydenta Rosji, że tranzyt przez Ukrainę zostanie utrzymany były wyraźnie przygotowane i sugerują raczej, że sprawa została załatwiona nie po naszej myśli. Tu jednak główną areną sporu pozostaje Europa, wsparcie Trumpa było czynnikiem dodatkowym, dawało pewną nadzieję, ale jak widać przejściową. Tu wracamy do punktu wyjścia. Tym co ma dla nas kluczowe znaczenie jest oczywiście amerykańska obecność wojskowa w Europie i tu akurat ewentualne oznaki łagodzenia lub usztywnienia stanowiska Ameryki wobec Rosji mogą pojawiać się w sprawach, na których nam najbardziej zależy. W interesie Polski, flanki wschodniej i całego NATO leży, by ta obecność została utrzymana, a nawet rozszerzona. W sprawach transatlantyckiej obronności Polska powinna konsekwentnie działać na rzecz zbliżenia stanowisk zachodniej i środkowo-wschodniej Europy z USA. Na zagrożenia możemy nie mieć wpływu, ale nie stać nas na to, by nie wykorzystać szans. W obecnej sytuacji potrzeba nam minimum konsensusu wewnętrznego i maksimum inicjatywy międzynarodowej. Liczę na to, że mimo Helsinek, a może nawet w związku z nimi, otwierają się tu pewne szanse...