Pospekulujmy więc nieco. Tak pół żartem, pół serio. Prezydent Rosji ogłosił dziś, że Moskwa cofa swe wojska od granicy z Ukrainą, zaapelował też do prorosyjskich separatystów w rejonie donieckim, by odroczyli zaplanowane na 11 maja referendum niepodległościowe. Separatyści oświadczyli grzecznie, że mają do prezydenta Rosji najgłębszy szacunek, więc jego apel rozważą. Władimir Putin uznał też, że zaplanowane na 25 maja wybory prezydenckie na Ukrainie to "ruch we właściwym kierunku”. Czemu miałoby służyć takie - jak sądzę - chwilowe łagodzenie napięcia? Może właśnie rozbrojeniu "bomby", jaką mógłby okazać się sobotni konkurs w śpiewaniu. Rosja, podobnie, jak Ukraina brała już udział w półfinale tegorocznego konkursu Eurowizji i - jak można było oczekiwać - reprezentujące ją siostry Anastasija i Marija Tołmaczowe przeszły do finału. Czego jednak wcześniej nie obserwowano, ich awans publiczność na miejscu w Kopenhadze przywitała zauważalnym buczeniem. Rosja ma zbyt wielu obywateli, głosujących w krajach ościennych, by w półfinale odpaść, ale nie dość wielu w całej Europie, by "podtrzymać" głosowanie w sobotę. Jeśli europejska opinia publiczna w ogóle się tym co się dzieje na Ukrainie interesuje, może właśnie w sobotę wyrazić swoje zdanie, choćby gremialnie głosując na Ukrainę i nie przyznając punktów Rosji. Oczywiście Rosja i tak swoją dolę zgarnie, będą na nią tradycyjnie głosować Rosjanie z Ukrainy, ale w konkursie nie ma już najchętniej głosujących na Moskwę Łotwy i Estonii, nie wiadomo, czy drugi półfinał przebrną Białoruś, czy Izrael. Pozwolę sobie tu na małą dygresję. Przyznaje się, że mam do Konkursów Piosenki Eurowizji pewną słabość jeszcze z czasów, kiedy nawet trudno było marzyć, że weźmiemy w niej udział. Odpowiedzią naszej słusznej władzy był przez chwilę festiwal Interwizji w Sopocie i trzeba przyznać, że piosenki laureatki, "Malowany dzbanku" Heleny Vondraczkowej, "Nim przyjdzie wiosna" Czesława Niemena, czy nawet "Wsio mogut koroli" Ałły Pugaczewej do dziś się bronią. To była jednak tylko namiastka. Debiut Polski na Eurowizji '94 to dopiero było coś. Moja fascynacja Eurowizją nie dotyczyła nigdy samych piosenek, była od ich konsekwentnie marnego poziomu kompletnie niezależna. Nie dotyczyła też piór, fryzur, makijaży. Tym co kręciło mnie wtedy i kreci teraz, jest głosowanie i podliczanie punktów (my "ścisłowcy" tak już mamy). W czasach nam bliższych, po wprowadzeniu audiotele i sms-ów to głosowanie stało się naprawdę zabawne. Dla nikogo, kto śledzi owe głosowania nie jest tajemnicą, że głosują na siebie nawzajem bloki państw bałkańskich, skandynawskich, czy postradzieckich. W sytuacji, gdy obywatele mieszkający na terenie danego kraju nie mogą przyznawać punktów sami sobie, istotną rolę pełni też emigracja. To w czasie transmisji widać, słychać i czuć. Okazuje się jednak, że ten efekt nie wypacza wyników całego konkursu. Jak twierdzą w opublikowanej właśnie pracy włoscy statystycy, pracujący na uczelniach w Londynie, wpływ owych sympatii na ostateczny wybór piosenki laureatki jest niewielki. Sympatia się przydaje, ale najpierw piosenka musi się podobać. Analiza głosowań od czasu wprowadzenia audiotele w 1998 roku wskazuje też, że głosowanie bywa owszem dowodem sympatii i kulturowych, czy historycznych powiązań, ale konkursem nie rządzą uprzedzenia. Nic nie wskazuje na to, by jakiś kraj miał zauważalny "negatywny elektorat". I tu właśnie możemy wrócić do przypadku Rosji 2014, bo ta reguła akurat teraz mogłaby zostać złamana. Jeśli faktycznie Europejczycy zdecydowaliby się siostry Tołmaczowe zbojkotować, a jeszcze dodatkowo przyznać zwycięstwo Ukrainie, sygnał byłby czytelny i trudny do przemilczenia. Czy Europę na to stać? Zobaczymy. Nie wierzę w to, by na Kremlu nie zwracano na to uwagi. Można Rosji nie lubić, ale nie można pochopnie twierdzić, że w tym, czy owym nie miałaby żadnego interesu. Takie twierdzenia to dowód głupoty, która prowadzi do dramatów w sprawach od konkursu Eurowizji nieskończenie ważniejszych. Grzegorz Jasiński – RMF FM