Pojawia się oczywiście pytanie, czego symbolem okazała się Greta. Jej zwolennicy uznają ją za symbol walki z katastrofą klimatyczną, ja osobiście raczej za symbol metod, jakimi środowiska skrajnie "ekologiczne" chciałyby tę walkę poprowadzić. Rozpętywana przez Gretę histeria ma służyć skrajnej ideologizacji sprawy, która w moim głębokim przekonaniu ideologiczna być nie powinna. Bo właśnie jako daleka od polityki i ideologii miałaby szanse nas racjonalnie połączyć. Osobiście mam już wrażenie, że owej histerii mamy wystarczająco dużo i teraz pora na działania racjonalne. Ja pamiętam coś na kształt histerii z lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy nagle wszyscy mieli wrażenie, że umrą na AIDS. Nawet ci, którzy nie tylko nie podejmowali homoseksualnej aktywności, ale i w ogóle nie byli akurat seksualnie aktywni, czuli się zagrożeni i bezradni. Potem trzeba było prowadzić rozmaite zbiorowe terapie, choćby z pomocą słusznie zaangażowanych filmów, by przekonać opinie publiczną, że wirus HIV przecież ani przez przebywanie w tym samym pomieszczeniu, ani przez podanie ręki się nie przenosi. Trochę czasu to potem zajęło. Dziś mamy klimat na histerię i dlatego media nagle ogłaszają, że już nie będą pisać o zmianach klimatycznych, ociepleniu klimatu, nawet kryzysie klimatycznym, ale od razu o katastrofie. Że niby dopiero to słowo odda w pełni powagę sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Moim zdaniem nie odda to żadnej powagi, natomiast wpędzi w depresję kolejne rzesze młodych ludzi, którym jakby brakowało do tej pory powodów do zmartwienia. Wpędźmy ich jeszcze w lęki przed upałem, suszą, powodziami, nie dajmy spać, wpędźmy w anoreksję, wygońmy na ulice, niech siedzą pod płotem, zamiast się uczyć. Ja wiem, że dokładnie o to postępowym środowiskom chodzi. Ich zdaniem trzeba wzmóc presję na te wszystkie rządy i korporacje, które nieodpowiedzialnie dalej nie chcą nic dla klimatu zrobić, moim zdaniem presja rośnie niezależnie od ich starań i jest już wystarczająca. Nie chodzi bowiem o presję dzieciaków, wykrzykujących: "How dare you?", ale o presję wyników finansowych firm, koncernów, korporacji, które przecież muszą zarabiać, żeby żyć, nie mogą ani na chwilę w swej zachłanności przestać. Te firmy pójdą za zyskiem, pójdą za minimalizacją kosztów, w ostateczności pójdą za minimalizacją strat. Jedni będą zarabiać kasę wciąż na paliwach, choćby gazie, inni na bateriach, jeszcze inni na wiatrakach, a kolejni już na samych naszych lękach - tak, tak, przecież trzeba będzie je czasem łagodzić farmakologicznie. Interes będzie się kręcił. Tyle, że nie będzie to już interes taki, jak do tej pory. Przełom już nastąpił, machina ruszyła, trzeba się z nią zabrać. Można mieć wątpliwości, czy aby na pewno wszystkie alarmistyczne tezy są uzasadnione, sam je mam, ale czas zawracania kijem Wisły się skończył. Tyle, że idąc w kierunku, który wyznacza Europa, musimy konsekwentnie i mądrze dbać o nasze interesy. I nie chodzi przy tym tylko o pieniądze, choć one są niezmiernie ważne, ale także o sensowność działań, które miałyby być podejmowane. Doskonale zdajemy sobie sprawę z realnych, nie politycznych problemów ze smogiem, nadmiarem plastiku i śmieci elektronicznych, czy zanieczyszczeniem wody. Musimy się z nimi jak najszybciej uporać. Prorocy katastrofy klimatycznej oczywiście powiedzą nam, że to wszystko nie ma z ociepleniem wielkiego związku, ale to nic. Ekologiczny pakiet działań musi brać pod uwagę wszystkie elementy. Ważne jest nie tylko to, jak ograniczyć emisję CO2, ale i to, co zrobić ze zużytymi łopatami turbin wiatrowych, jak utylizować niepotrzebne już baterie litowo-jonowe. Wszystko się ze wszystkim wiąże. Rezygnacja z plastiku sprawia, że produkuje się jednorazowe "ekologiczne" kubeczki zużywając więcej wody i emitując więcej CO2. Lit i kobalt na "ekologiczne" baterie wydobywa się z narażeniem zdrowia i życia mieszkańców Afryki. Jeśli chcemy oszczędzić zwierzęta, zrezygnować ze skóry i futer, produkujemy odzież z tworzyw sztucznych, z którą potem nie umiemy nic rozsądnego zrobić. Tak nielubiane przez nas mikroplastiki w morskich wodach pochodzą w zaskakująco dużym stopniu ze sztucznych włókien spłukanych w pralkach z naszej odzieży. Czy zakochani w naszych technicznych tkaninach, jesteśmy gotowi wrócić do bawełny, wełny, czy jedwabiu? Zużywać do ich produkcji tak wiele wody? A owce? One są dla klimatu obojętne? Twierdzenia, że już dziś, teraz, natychmiast powinniśmy tupnąć nogą i wymazać nasz ślad węglowy są po prostu naiwne. I groźne. Bo nie można zrezygnować z minimum energetycznego bezpieczeństwa. Choćby na wypadek wybuchu wulkanu, który na rok, czy dwa zadymi atmosferę, przesłoni Ziemię i sprawi, że zrobi się naprawdę zimno. Nie można eksperymentować z produkcją mięsa, bo możemy mieć nagle problem, by się wyżywić. Nie można eksperymentować z ograniczeniem populacji, bo jeśli dzieci i młodych ludzi zacznie brakować, dopiero zacznie się nasz upadek. Jeśli sprawa jest tak niezmiernie pilna, to jakim cudem Niemcy decydują się na wyłączenie nie emitujących niczego elektrowni jądrowych, które stoją i mogą pracować jeszcze długo. Nie lubimy energii z atomu? No ale skoro sprawa jest tak pilna, to może jednak? Rozwiązanie problemów środowiskowych i klimatycznych nie leży w naszym powrocie do epoki kamienia łupanego, leży w rozwoju technologicznym, który pozwoli znaleźć jeszcze doskonalsze źródła i sposoby magazynowania energii, który da nam lepsze i rozkładalne tworzywa sztuczne, który pozwoli nadmiar dwutlenku węgla, ale i innych gazów cieplarnianych wychwytywać i przetwarzać. Prace naukowe na ten temat ukazują się niemal codziennie. Nie wszyscy naukowcy straszą, niektórzy dają nadzieję. Ja wiem, że ta nadzieja może się nie spełnić, ja wiem, że nie należy już dłużej drzemać, ale histeria nam naprawdę nie pomoże. Bo w histerii popełnia się błędy. Przykład? Proszę bardzo. Nie dalej, jak tydzień temu grupa naukowców pod kierunkiem Walta Reida z David and Lucile Packard Foundation opublikowała na łamach czasopisma "Global Change Biology" artykuł, w którym przekonuje, że jeśli chcemy ochronić klimat, zapobiec jego ocieplaniu, musimy do 2050 roku wycofać się z... biopaliw. Na początku XXI wieku biopaliwa miały być dobre dla klimatu, dlaczego okazują się złe? Ano dlatego, że ich produkcja przyczynia się do nasilenia niekorzystnych procesów, w tym wylesiania terenów pod uprawy, wzrostu cen żywności, ale też... bezpośredniej emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Zdaniem autorów, przerabianie na paliwo roślin uprawnych, czy trawy okazuje się nieefektywne i coraz bardziej szkodliwe. Podobnie spalanie drewna. Broni się co najwyżej bioenergia z odpadów. Problem w tym, że znaczną część planów dekarbonizacji gospodarki opiera się wciąż w dużym stopniu na tych nieefektywnych źródłach bioenergii. W planach Międzyrządowego Panelu Klimatycznego (IPCC) mówi się o wzroście udziału tej energii z obecnych 10 procent nawet do 26 procent w 2050 roku. Europa chce na przykład importowanymi drewnianymi pelletami opalać dotychczas węglowe elektrownie. Czas najwyższy dobrze to przemyśleć. Samochody hybrydowe, czy elektryczne długo nie mogły się przyjąć. Pomogła im - jak to często bywa - moda. Pierwsze hybrydy pewnej znanej marki były w początkach XXI wieku w Hollywood obłędnie popularne, bo były tanie i modne, można było za nieporównanie mniejsze pieniądze jeździć samochodem, który szanowali wszyscy. Jakie to proste. Potem "elektryki" rozpropagowała inna, tym razem zupełnie nowa firma. Też bardzo modna. U nas teraz hybrydy, wcale nie aż tak bardzo ekologiczne, są rodzajem alibi, które pozwala jeździć dużym SUV-em z czystszym sumieniem. Teraz coraz głośniej mówi się o samochodach elektrycznych. OK, to dobry pomysł w gospodarstwach domowych, gdzie są dwa samochody. I tym jednym, tradycyjnym, można wybrać się w długą drogę. Wprowadzane właśnie dopłaty do elektrycznych samochodów będą więc służyć zamożniejszym, żeby sobie owo drugie, ekologiczne w zamyśle auto kupili. Ci, którzy jeżdżą najstarszymi, najbardziej trującymi samochodami nie tylko nie dostaną ulg, ale zgodnie z nowymi regulacjami musieliby za nowe, tradycyjne, ale nieporównanie przecież czystsze niż stare, zapłacić więcej. Więc nie zapłacą. I będą kopcić dalej. W obliczu złożonej dziś przez Komisję Europejską propozycji "The European Green Deal" Polska musi podjąć bardzo ważne, zapewne trudne negocjacje. Nie możemy pozwolić sobie na błąd i wejście na drogę, która zablokuje możliwości naszego rozwoju. Bardzo trudno będzie nam też utrzymywać postawę "nie, bo nie". Kolejny raz muszę wyrazić nadzieję, że w tych negocjacjach wszystkie siły polityczne w Polsce będą w stanie się porozumieć i odcinając być może stanowiska skrajne, wybrać najlepszą możliwą strategię postępowania. Dobry "deal" w tej dziedzinie jest potrzebny nam wszystkim. I PiS-owi, i tym, którzy będą rządzić po PiS-ie także...