Owa praktyka, czyli uzależnienie od PR-u i propagowania za pośrednictwem mediów "przekazów dnia" wskazuje raczej na to, że politycy poszukują wyborcy mało rozgarniętego, który swoich wyborów dokonuje pod wpływem tego co tu i ówdzie usłyszy i nie przesadnie stara się to co słyszy przemyśleć. Gdyby przemyślał, mógłby bowiem niebezpiecznie uwolnić się od propagandy, którą mu się serwuje. Możemy oczywiście dyskutować, na ile ten model uprawiania polityki dominuje w takim, czy innym kraju, mam jednak wrażenie, że akurat w Polsce sukcesami w podtrzymywaniu wiedzy wyborcy na odpowiednio wysokim poziomie, nie możemy się pochwalić. Wspomniane wyniki badań naukowców UM mogą więc nam się przydać, bo zmierzają do ustalenia, co z tym fantem zrobić. Tak się składa, że w dyskusjach o demokracji rutynowo zwracamy się w stronę Ameryki, która w końcu od dziesięcioleci była dla nas punktem odniesienia co do mechanizmów, które sprawiają, że demokratyczne społeczeństwo może się rozwijać. Ta wiara w amerykańską demokrację nie mija, choć bliższe spojrzenie na mechanizmy, które nią teraz rządzą każe podchodzić do nich z rosnącym sceptycyzmem. Uczmy się więc od tych, którzy sami doszli tam do wniosku, że z poziomem merytorycznym wyborców nie jest najlepiej. Naukowcy z University of Missouri School of Journalism stawiają tezę, że samo śledzenie informacji w mediach nie wystarczy wyborcy do zdobycia istotnej wiedzy politycznej. Szczególnie widoczne jest to w przypadku nastolatków, którzy dopiero przygotowują się do aktywnego udziału w procesie wyborczym. Te wnioski to owoc badań, prowadzonych w 2008 roku wśród 1200 młodych ludzi w wieku od 12 do 17 lat. Na pół roku przed listopadowymi wyborami prezydenckimi pytano ich skąd biorą informacje polityczne, jak często o nich myślą i jak często rozmawiają na ich temat w rodzinie, czy gronie rówieśników. Tuż po samych wyborach poddawano ich z kolei badaniom ankietowym sprawdzającym wiedzę i rozumienie zagadnień politycznych. Jak nietrudno się domyślić, ci którzy częściej o polityce dyskutowali, wykazywali się potem znacznie większą wiedzą. Obserwacje innych naukowców pokazują jednak, że samo zachęcanie do dyskusji nie wystarczy. Trzeba jeszcze stworzyć odpowiednią do niej atmosferę. Badania, wykonane przy okazji tej samej amerykańskiej kampanii wyborczej 2008 roku wskazują, że wyborcy bywają już na tyle 'ukształtowani", że żadna dyskusja im nie w głowie. Badacze z Ohio State University sprawdzili reakcje wyborców na ówczesne reklamy Baracka Obamy i Johna McCaina. Okazało się, że zdeklarowani zwolennicy jednego z kandydatów praktycznie ignorowali przekaz jego konkurenta. Badania prowadzono przy pomocy aparatury podobnej do wykrywacza kłamstw, okazało się, że wyborcy niezdecydowani reagowali podobnie na obu polityków, silnie "partyjni" wyborcy wykazywali charakterystyczne dla zwiększonych emocji zmiany tętna i przewodnictwa skóry tylko na widok swojego kandydata. Reklamy wyborcze nie pierwszy raz okazują się narzędziem umacniania swojego elektoratu a nie zachętą do poszukiwania prawdy. W ostatnich tygodniach i miesiącach nie brakuje nam w kraju szokujących informacji. Informacji, które dla części z nas nie są zresztą żadnym zaskoczeniem. Czy dotyczą katastrofy w Smoleńsku, służby zdrowia, wymiaru sprawiedliwości, biurokracji, edukacji, długu publicznego czy budowy autostrad aż wołają o narodową dyskusję. Ja wiem, że niektórym burzą dobre samopoczucie po wygranych kilka razy z rzędu wyborach, ale trudno, muszą się z nimi zmierzyć. Nie da się dłużej udawać, że nic się nie stało. Bez tej dyskusji niektórzy po prostu niczego nie zrozumieją. Jak do niej doprowadzić? Dobre pytanie. Czy ktoś zna odpowiedź? PS. Zobaczymy już wkrótce jak ze swoimi problemami i swoja dyskusją poradzą sobie Amerykanie i czy z ich doświadczenia warto będzie tym razem skorzystać. Grzegorz Jasiński - RMF FM