Owe jawnie fałszywe informacje pochodzące z portali internetowych, które specjalizują się we wpuszczaniu czytelników w maliny, to u nas jeszcze margines (choć przykłady są). Większy problem to rosnący obszar post-prawdy, zasiewający chwastem zarówno tradycyjne, jak i internetowe media. Globalne znaczenie tego zjawiska docenił nawet The Oxford English Dictionary, przyznając terminowi "post-truth" tytuł międzynarodowego słowa roku 2016. Leksykografowie podkreślili przy tym, że znaczenie i częstość używania tego terminu gwałtownie rosła w okolicach brytyjskiego głosowania w sprawie Brexitu i amerykańskich wyborów prezydenckich. Oficjalnie, słownikowo "post-truth" powinno być tłumaczone jako "post-prawdziwe", bo to przymiotnik odnoszący się do okoliczności "w których obiektywne fakty mają w kształtowaniu opinii publicznej mniejsze znaczenie, niż odwołania do emocji, czy osobistych przekonań". Bingo. W sferze terminologii właściwie jesteśmy w domu. Wydaje się, że w naprawdę oświeconym społeczeństwie XXI wieku, niesławne słowa o obrzucaniu błotem, które choć w części się przyklei, czy milionach gwoździ wbijanych w miliony desek stają się bardziej prawdziwe, niż kiedykolwiek. Okazujemy się wyjątkowo podatni na manipulację. Ba, wręcz łakniemy manipulacji. Fakty są nam potrzebne tylko jako alibi dla własnych poglądów, których nie tylko nie chcemy zmieniać, ale nawet nie chcemy poddać próbie. Dlatego nauczyliśmy się wybierać te informacje, które nam pasują, pomijać milczeniem, wyśmiewać lub dyskredytować te, które kłócą się z naszym wyobrażeniem rzeczywistości. To co nam nie pasuje nie może być prawdziwe, jeśli już to skrajnie zmanipulowane. Z kolei w fakty, które chcemy usłyszeć wierzymy nawet, jeśli na odległość widać, że są wyssane z palca, czy przynajmniej przeinaczone. Nic to, uznajemy, że przecież... musi być w nich ziarno prawdy. Niełatwo współcześnie zderzyć z myślą, która by nas zainspirowała, bo jeśli w ogóle czytamy jakieś teksty, to albo takie, z którymi z góry się nie zgadzamy, albo takie, z którymi z góry nie chcemy się nie zgadzać. Żadnego specjalnego myślenia z tego nie będzie. Zrozumienia dla inaczej myślących też nie. O tym, kto zawinił, można by mówić godzinami. W jakimś stopniu my wszyscy, którzy w mniej lub bardziej szeroko pojętych mediach - tradycyjnych, czy nowych - pracujemy, czy po prostu się udzielamy. Także my wszyscy, którzy jesteśmy odbiorcami tego, co piszą i mówią inni i się nie buntujemy. Wreszcie, ci z nas, którzy, podając dalej i retweetując bez refleksji, bez weryfikacji i bez opamiętania, przyczyniają się do tego, że z kamyków powstają lawiny. A to, co brzydko - choć słusznie - nazywamy g... faktycznie trafia w łopatki wentylatora. Czy można coś z tym zrobić? Nie sądzę. Na razie większość osób aktywnych w mediach i internecie, a także większość komentujących ową aktywność odbiorców tych treści nie wydaje się jakoś istotnie taką zmianą, odejściem od post-prawdy, zainteresowana. Obrażona na cały świat lewacka (tak, to słowo musiało się pojawić) większość w mediach, wzniosła się na taki poziom histerii i absurdu, że nie do końca już ją z Ziemi widać. I wznosi nadal. Większość prawej strony deklaruje zaś ochoczo, że wcale za widokiem tamtych nie tęskni. Wiem, ale mimo wszystko i wbrew wszystkiemu jakoś tam siebie nawzajem potrzebujemy i kiedyś będziemy musieli zacząć rozmawiać. Tytułowym problemem, próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego wierzymy w te wszystkie bzdury, zajęli się już nawet naukowcy. Psycholog z Northwestern University, David Rapp opublikował nawet w tym roku w czasopiśmie "Current Directions in Psychological Science" przeglądową pracę na ten temat. Jego zdaniem, znaczną część winy można zrzucić na nasze ograniczone, intelektualne zdolności. Przyswajamy, co nam wpadnie do głowy, i nie zastanawiamy się nawet, jaki to ma sens. Potem, gdy ktoś zapyta, wyciągamy z pamięci newsy, o których nie wiemy nawet, czy są prawdziwe. A już w prawdach i półprawdach, zmieszanych z kłamstwami szczególnie trudno nam się połapać. Próba jakiejś, choćby szczątkowej, weryfikacji wymaga wysiłku, a my lubimy iść po linii najmniejszego oporu. Rapp nie ma gotowego pomysłu, co zrobić. Pisze, że najlepiej byłoby "na wejściu" odsiewać bzdury i nawet kosztem pewnego wysiłku nie dopuszczać, by w ogóle pozostały nam w pamięci. Cóż, łatwo powiedzieć. Tym bardziej, że tych bzdur, które nam pasują, tak bardzo szkoda byłoby się pozbywać... W końcu na pewno jest w nich ziarno prawdy...