Najeźdźcy, także ci urodzeni w Europie, nie odnosiliby takich krwawych "sukcesów", gdyby swymi akcjami nie wpisali się w kulturową wojnę toczącą nasz kontynent, a ogólniej całą zachodnią cywilizację, już od lat. Bez uspokojenia tego konfliktu, nawet za cenę okopania się na dotychczasowych pozycjach, by dla większego dobra skupić się na tym, co naprawdę ważne, trudno nam będzie tym atakom przeciwdziałać. Zżerani wewnętrzną walką stajemy się słabsi, być może nawet już za słabi. Uspokojenie wymaga chwili refleksji przede wszystkim ze strony liberalnej lewicy, która - jakimś cudem - nadal uważa import muzułmanów za narzędzie pożądanych przez nią kulturowych zmian naszego kontynentu. Piszę, że "jakimś cudem", bo naprawdę trudno ogarnąć to rozumem. Obca nam kultura sprowadza do Europy jaskrawe przejawy dyskryminowania grup, które owa lewica otacza tradycyjną "opieką" i lewica nie tylko nie reaguje, ale wręcz domaga się jeszcze więcej tego samego. Atakuje przy tym jedyny realny fundament naszej tożsamości, którym - czy chce tego, czy nie - jest chrześcijaństwo. Bez tego fundamentu, tylko kwestią czasu będzie, kiedy żaden z naszych stylów życia, ani ten bardziej konserwatywny, ani ten bardziej liberalny, nie będzie miał tu prawa istnieć. Ideologiczny rozejm wymaga oczywiście dobrej woli z obu stron. Nawet jeśli ta konserwatywna ma dziś silne - moim zdaniem słuszne - przekonanie o swojej racji, musi stworzyć przestrzeń do rozmowy, nawet z ludźmi, którzy całkowicie jej nie akceptują. W zachodniej Europie to może być dość trudne, bo tam poprawnościowa ideologia wypaliła swoje piętno także po prawej stronie politycznego spektrum, ale nie ma się co na to obrażać. Musimy nawzajem się przekonać, że bez rzeczywistej rozmowy, dialogu, nie będziemy w stanie zareagować. A czasu na zwlekanie z reakcją naprawdę już nie mamy. Ofiary kolejnych zamachów nie potrzebują łez i "nie poddawania się", kwiatów, rysunków na asfalcie, chwil zadumy i solidarności wyrażanej świeceniem lub gaszeniem światła. Jedynym, co naprawdę dobrego może wyniknąć z tragedii ich i ich rodzin jest nasze opamiętanie się. Jest zauważenie, że mimo fundamentalnych niekiedy różnic, Europejczycy muszą zgodzić się co do koniecznych działań i być w stanie takie działania wprowadzić w życie. Nie chodzi przy tym tylko o powstrzymanie napływu uchodźców, czy kontrolowanie powrotu z Syrii, Iraku, czy Afganistanu zradykalizowanych tam Europejczyków z urodzenia, choć już nie z przekonania. Chodzi o świadomą, odpowiedzialną decyzję o potrzebie obrony naszej kultury. Bez względu na to, czy najważniejszym elementem tej kultury są dla nas katedry i Boże Narodzenie, czy walentynki i marsze równości, a może jedno i drugie, to jest kultura warta utrzymania, to jest kultura, którą oddychamy, którą mamy we krwi. Jedyna, którą znamy. Jak zwykle po takich dramatycznych wydarzeniach pojawiają się natychmiast "uspokajające" komentarze liberalnych mediów, wzywające, by Europejczycy, mimo oczywistego w takich okolicznościach szoku i uczucia żałoby broń Boże nie dali się sprowokować do zemsty. By nie wzbudzili w sobie "tak silnego pragnienia absolutnego bezpieczeństwa, że zmiecie ono najbardziej szanowane demokratyczne wartości i otwartość różnorodnych społeczeństw". Te bzdury to w miarę dokładny cytat z artykułu redakcyjnego, opublikowanego dziś na łamach dziennika "The New York Times". Gazeta uważa bowiem, że absolutnie krytyczne jest, by imigranci, szczególnie muzułmanie, nie byli stygmatyzowani. NYT cytuje nawet brytyjskiego eksperta MI6, który stwierdza, że trzeba współpracować z tą społecznością, trzeba pozwolić jej się informować, by zrozumieć dlaczego ci ludzie to robią. Cenię ekspertów od terroryzmu, wiec nie będę się wymądrzał, nieśmiało tylko zauważę, że z grubsza wiemy czemu oni to robią, a chęć tych społeczności do współpracy w dziele przeciwdziałania terroryzmowi jest - delikatnie mówiąc - umiarkowana. Mówiąc o stanowczych działaniach nie mam na myśli bezrozumnej zemsty i nowej wojny religijnej. Mam na myśli stanowcze zwalczanie Państwa Islamskiego, zablokowanie szlaków przerzutowych uchodźców, intensywne pomaganie im tam, gdzie są, wreszcie brak tolerancji dla bezprawia w europejskich islamistycznych gettach i prowadzonej tam indoktrynacji. W tym celu nie trzeba rozbudzać nienawiści, wręcz przeciwnie, trzeba tylko nazwać nienawiść, która w tych środowiskach istnieje. I konsekwentnie się jej przeciwstawiać. Nie wiem, czy władze Niemiec, Belgii, Francji, czy Wielkiej Brytanii są do takich działań zdolne. Uważam, że powinny być. I powinny zaniechać prób przymusowej relokacji, swoistego dzielenia się problemem z krajami takimi, jak Polska. Przeciwnie, powinni posłuchać, co przedstawiciele naszej części Europy mają im w tej sprawie do powiedzenia. Mamy prawo do tego, by nasze argumenty były brane pod uwagę nie tylko dlatego, że w zamachach giną też Polacy, ale ze względu na to, jak często, w jak wielu europejskich sprawach, mamy rację. Podobnie jak boli mnie los ofiar zabitych przez fanatyka w Manchesterze, tak nie przestaje mnie boleć los uchodźców tonących w Morzu Śródziemnym. Uważam, że 3-letni Alan Kurdi ginący na plaży w Turcji nie jest mniej ważny, niż 8-letnia Saffie Rose Roussos, zabita po koncercie. Lecz los Alana nie jest też od losu Saffie ważniejszy. Oczywiście nie uważam, że wszyscy uchodźcy to terroryści, ale nie mam wątpliwości, że ich pojawienie się będzie miało dla przyszłości Europy bardzo poważne skutki. To jak poważne zależy wciąż od działań europejskich przywódców, których do wybrania mądrych rozwiązań powinny zmusić ich własne społeczeństwa. Wcześniej jednak owe społeczeństwa muszą pójść po rozum do głowy i zerwać z wewnątrzeuropejską ideologiczną wojną, a przynajmniej zawrzeć w tej sprawie długotrwały rozejm. Bardzo wiele od tego zależy. Być może wszystko. Grzegorz Jasiński