Mimo nieskrywanego braku sympatii do wprost postkomunistycznych przywódców III RP, konkretnie Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera, nigdy nie zapomnę im decyzji, które istotnie się do naszego bezpieczeństwa przyczyniły. Chodzi mi przy tym nie tylko o działania na rzecz przystąpienia Polski do NATO i Unii Europejskiej, ale utrzymywanie bliskich kontaktów wojskowych ze Stanami Zjednoczonymi. Byłem świadkiem kilku wizyt prezydenta i premiera w Białym Domu, pamiętam atmosferę, w której podejmowano decyzję o włączeniu się w działania wojenne w Iraku i Afganistanie, nie mam wątpliwości, że decyzje te - okupione potem krwią polskich żołnierzy - mają dla naszego obecnego i przyszłego bezpieczeństwa istotne znaczenie. Bez względu na to, jak po latach same te wojny możemy dziś oceniać. I bez względu na to, jak bardzo wtedy i Miller, i Kwaśniewski chcieli zdjęciami w Gabinecie Owalnym budować swoją osobistą pozycję polityczną. Wśród zagranicznych argumentów przeciwko zwiększeniu amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce najczęściej pojawiają się dwa, równie niedorzeczne. Pierwszy mówi o potrzebie ciągłego zważania na emocje Rosji, unikania za wszelką cenę wszystkiego, co może ją drażnić i prowokować do bardziej stanowczych działań. Ile razy już to słyszeliśmy? Jeśli ma się odrobinę zdolności do niezależnego myślenia, doskonale się wie, że Rosja żadnych pretekstów nie potrzebuje. Robi to, co chce. I co może. Tak naprawdę to ograniczenie tego, co Rosja może, a nie tego, czego chce, jest kluczem do bezpieczeństwa naszej części Europy. I bezpieczeństwa Europy jako całości. Silniejsza obecność Amerykanów na naszym terytorium, nawet w postaci nie wojsk liniowych, ale formacji logistycznych, gotowych do szybkiego przyjęcia koniecznych wzmocnień, przyczyni się do bezpieczeństwa całego kontynentu. A nam da na tyle dużą gwarancję, na ile to obecnie możliwe, że w razie jakiegoś kryzysu sojusznicy nagle nas nie opuszczą. Mamy tu swoje doświadczenia i wrażliwość. Nasi partnerzy z NATO powinni to doskonale rozumieć. Drugi argument, uporczywie powtarzany przez niektórych wybitnych zagranicznych "znawców" polskiej polityki, mówi o tym, że zacieśnienie współpracy wojskowej Warszawy i Waszyngtonu jest niepożądane, bo można byłoby je interpretować jako nagrodę za obecny, "nieliberalny" kurs polskiego rządu. Pomijam już nakręconą przez opozycję histerię w sprawie rzekomego autorytaryzmu PiS, ale sama teza wydaje się kuriozalna. Nawet jeśli do maksimum wyolbrzymi się różnice zdań między Warszawą, a niektórymi "liberalnymi" stolicami naszego kontynentu, nie mają się one nijak do kryzysu choćby w relacjach z Turcją. Uznawanie ich za argument za niepodejmowaniem działań na rzecz bezpieczeństwa całego NATO jest aberracją, kwestionującą sens tego Sojuszu. A działania te trzeba podjąć właśnie na terytorium naszego kraju. Skuteczne odstraszanie na wschodniej flance NATO jest warunkiem koniecznym bezpieczeństwa całego regionu. Nie wiadomo, czy wystarczającym, ale koniecznym na pewno. Uzależnianie go od polityki tego, czy innego rządu jest nieodpowiedzialne. Wśród głosów przeciwnych budowie w Polsce tradycyjnego, "zimnowojennego" fortu Trump są też oczywiście argumenty, które trzeba brać pod uwagę. Realia możliwych konfliktów się zmieniają i trudno przykładać do nich miarę lat 50., czy 60. minionego stulecia. Mam nadzieję, że wynegocjowane do tej pory - i rozważane w trakcie zapowiadanych dalszych rozmów - rozwiązania będą z punktu widzenia naszych interesów optymalne. Potrzebujemy nie tylko obecności amerykańskich żołnierzy, ale i możliwości przechowywania sprzętu i amunicji dla większych oddziałów. Potrzebujemy systemów obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej, jak i własnych możliwości ataku w głębi terytorium ewentualnego przeciwnika, potrzebujemy wreszcie środków skutecznego rozpoznania i prowadzenia wojny elektronicznej. Być może elementem tych systemów będą właśnie samoloty 5. generacji F-35. Choć drogie i wciąż dotknięte chorobami wieku dziecięcego, maszyny te są najbardziej potrzebne właśnie w sąsiedztwie rosyjskich systemów antydostępowych. Jeśli nie tu, to gdzie? Wracając do samego znaczenia wizyty prezydenta Dudy u prezydenta Trumpa, więcej będziemy oczywiście wiedzieli po konferencji prasowej i opublikowaniu treści podpisanego w Waszyngtonie porozumienia. Porozumienia nie tylko w sprawach wojskowych, ale i gospodarczych. Wtedy pozwolę sobie jeszcze coś do tego komentarza dopisać... -------- Słowo się rzekło. Czas na parę uwag na gorąco, po konferencji prasowej obu prezydentów. Po pierwsze prezydent Donald Trump wypowiedział bardzo wiele pozytywnych słów o naszym kraju. Można obecnego prezydenta USA lubić bardziej lub mniej, ale trudno przecenić znaczenie tych słów, zarówno symboliczne, w pewnym stopniu PR-owskie, ale też praktyczne, będące deklaracją naprawdę bliskiej współpracy. Można je bagatelizować, ale - moim zdaniem - nie należy. Po drugie prezydent USA, zgodnie ze swoim zwyczajem, cały czas podkreślał, jak dobrym interesem także dla Stanów Zjednoczonych jest sojusz i współpraca z naszym krajem. To, że Amerykanom się opłaca, że nie robią nam łaski, jest w tym wypadku istotne. Tym bardziej, że takie informacje Donald Trump popiera uwagami o naszym szybkim rozwoju gospodarczym. Prezydent Andrzej Duda, w odpowiedzi na pytania dziennikarzy mógł krótko wypowiedzieć się zarówno na temat wątpliwości wokół Sądu Najwyższego i polskiej reformy sprawiedliwości, jak i historii naszych relacji z Rosją. Słuchałem tych wypowiedzi w tłumaczeniu na angielski i muszę powiedzieć, że jeśli ktoś z zewnątrz nic o tym nie wiedział i chciałby czegoś się dowiedzieć, może się po słowach prezydenta Dudy tymi sprawami zainteresować. To już coś. Niekonkretna jeszcze, ale sformułowana wprost zapowiedź wizyty Donalda Trumpa w Polsce, we wrześniu, może zwiastować, że to, co słyszymy na razie w fazie deklaracji, doczeka się doprecyzowania już w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Mam wrażenie, że szansa, która się przed nami otwiera, warta jest dużej uwagi. I dużej pracy. Być może ktoś czuje się rozczarowany, ja nie...