Te wrażenia szybko się zmieniają. W poniedziałek płonąca katedra była dla mnie symbolem tego, co z naszej tradycji utraciliśmy i co wciąż tracimy, nie przykładając się dość do jego ochrony. Była symbolem czegoś, co gubimy, nie zdając sobie na co dzień sprawy z tego, jakie to w gruncie rzeczy ważne. I wrażliwe. Dobę później, kiedy okazało się, jak wiele z Notre Dame zostało, jak wiele cennych pamiątek przeszłości udało się z niej uratować, widzę w niej inny symbol. Symbol trwałości, nieprzemijalności, odporności. Czy jedno spojrzenie, zaledwie dobę wcześniejsze, jest sprzeczne z tym drugim? Czy go wyklucza? Moim zdaniem nie. Nie wyklucza, a uzupełnia. Symbol nie musi być tym samym dla wszystkich i przez cały czas. Wystarczy, że jest ważny. A ten bez wątpienia jest. Nie rozumiem porównań pożaru Notre Dame do 11 września i ataku na wieże World Trade Center w Nowym Jorku. Nie tylko dlatego, że nic nie wiemy o tym, by pożar był tu efektem świadomego działania, ale przede wszystkim dlatego, że w Paryżu nikt nie zginął. Jakkolwiek bezcenne byłyby ginące w pożarze dzieła sztuki i zabytki kultury, nigdy ich strata nie jest tak wielkim bólem, jak śmierć ludzi. To zwykłe i proste. Nasza kultura doskonale to rozumie. Ale jest jeszcze coś innego. Z 11 września pamiętam to przejmujące wrażenie, że oto kończy się pewna epoka, że świat już nigdy nie będzie taki sam, jak przedtem. I potem faktycznie bardzo wiele się zmieniło. Być może nieodwracalnie. Wież World Trade Center już nie ma, pozostały symbolem tamtego przełomu. Nowe budowle są tam już tłem nowych historii. Nie sądzę, by pożar Notre Dame przyniósł aż takie skutki. Powiem inaczej. Mam nadzieję, że nie przyniesie. Bo jeśliby miał przynieść, jeśli na przykład okazałoby się, że to było podpalenie, to skutki byłyby tylko złe. Lub bardzo złe. Notre Dame wydaje się ocalona, oby pożar pozostał nam w pamięci tylko jako chwila, kiedy myśleliśmy, że ją utraciliśmy, by potem dowiedzieć się z ulgą, że jednak przetrwała. Takie chwile w życiu pomagają się czasem zorientować, co jest naprawdę ważne. I czasem pomagają się zmienić. Także na lepsze. Nie, nie łudzę się, że to przeżycie będzie jakimś zbiorowym otrzeźwieniem. Indywidualnym może tak, ale zbiorowym nie. Musielibyśmy się bowiem najpierw zgodzić, co owo otrzeźwienie miałoby oznaczać, musielibyśmy przyznać, że jest potrzebne. I musielibyśmy uznać, że nie tylko "oni", ale my też musimy otrzeźwieć. To wciąż wydaje się niemożliwe. Jak to ostatnio często bywa, media społecznościowe nie pomogły nam się do siebie zbliżyć. Najpierw rzuciliśmy się do komentowania. Potem do komentowania komentarzy. Chwilę później wiedzieliśmy już na pewno, że "tamci" to idioci. To znaczy, mieliśmy na to kolejne niezbite dowody, bo wiemy to przecież ponad wszelką wątpliwość już od dawna. I jedna płonąca katedra nie mogła tego zmienić. Nie, nie jestem tu symetrystą. W mediach społecznościowych każdy bywa mędrcem lub idiotą na własny rachunek. I sam o sobie i swoich przekonaniach świadczy. Bywamy niemądrzy, pochopni, małostkowi, banalni, nadmiernie zadufani w sobie, ale bywamy też chamscy lub po prostu... z innej cywilizacji. To nie to samo. Na pocieszenie warto tylko uświadomić sobie, że choćby w USA jest bardzo podobnie. Spory wokół znaczenia pożaru Notre Dame, są tam równie jak u nas gorące. Małe to pocieszenie, ale jednak. A my, tu i teraz, do pytania, co straciliśmy w pożarze katedry Notre Dame, możemy dodać sobie prywatnie drugie pytanie. Co możemy w związku z nim, w związku z emocjami, które mu towarzyszyły, zyskać? Tak wewnętrznie. Czegoś się przecież o sobie dowiedzieliśmy. To drugie pytanie jest oznaką nadziei. Nadziei, która w Wielkim Tygodniu ma znaczenie szczególne. Tu sprawa pozostaje otwarta...