Od pewnego czasu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nasza polityka, nasze wybory, nasze życie publiczne cierpią na wyraźnie nieuleczalny syndrom zbyt wysokiej stawki. Jeśli jedni politycy grożą tym drugim wsadzeniem do więzienia, a ci drudzy odpowiadają tym samym, jeśli zwolennicy tych pierwszych faktycznie chcieliby, żeby tych drugich zamknąć, a zwolennicy tych drugich otwarcie domagają się tego samego wobec tych pierwszych, trudno o normalną polityczną konkurencję, musi być wojna. Jeśli balansujemy nieustannie między niepodległością a zdradą, wszystko staje się histeryczne. Niezależnie od tego, kto w danym przypadku ma akurat rację, kto faktycznie powinien siedzieć, kto naprawdę jest zdrajcą, w konkurencji przy syndromie zbyt wysokiej stawki nic nie może być normalne, wszystko musi być wyostrzone, wyolbrzymione i - owszem często - zamienione w karykaturę. Bawi mnie, gdy osoby, które nigdy mentalnie z fascynacji PRL-em nie wyszły, które wspominają go z ledwo maskowanym rozrzewnieniem, najcięższe argumenty swej antyPiS-owej retoryki opierają na porównaniu obecnej władzy z tamtym ustrojem, tamtym zamordyzmem, tamtą propagandą, tamtym zakłamaniem. To śmieszne po pierwsze dlatego, że przecież dla nich tamten ustrój tak naprawdę niczym złym nie był. I nadal mentalnie nie jest. To śmieszne także dlatego, że oni akurat doskonale zdają sobie sprawę, że ich lamenty mają - wiecie, rozumiecie - przyczynić się do uszczelnienia, a nie ostatecznego zwalczenia pozostałości tamtego systemu, który niby krytykują. To śmieszne wreszcie dlatego, że oni przecież wiedzą, że my wiemy, po co oni to robią, ale liczą na to, że może młodsi nie wiedzą i dadzą się nabrać. Coraz wyraźniej widać, że okrągły stół i wszystko, co się z nim wiązało, choć otworzyło przed krajem i nami wszystkimi nowe szanse i możliwości w najróżniejszych dziedzinach, podłożyło też pod nasze życie publiczne toksyczny ładunek, który skutecznie zatruwa nam ostatnich 30 lat. Na typowy dla naszych czasów konflikt konserwatyzmu z liberalizmem, niewidoczny już niemal na zachodzie Europy, ale obecny wciąż wyraźnie choćby w Stanach Zjednoczonych, nałożył się u nas spór tych, którzy postkomuny nie cierpią i tych, którzy gotowi są jej za wszelką cenę bronić. Chwilami można odnieść wrażenie, że bronić bardziej niż niepodległości. Niestety, nie wszystko można było w 1989 roku przewidywać. Fakt, że konflikt przejdzie na kolejne pokolenia, a misja osłony owej postkomuny otrzyma ze strony liberalnych elit wolnego świata tak silne i konsekwentne wsparcie, jest owszem, przykrą niespodzianką. Sprzeciw postPRL-owych elit III RP wobec naszej teraźniejszości nie dotyczy tylko PiS-u i jego rządów, z czasem widać coraz wyraźniej, że dotyczy on także, a może nawet przede wszystkim, jego wyborców. Pogarda funkcjonariuszy, sympatyków i beneficjentów tamtego systemu wobec narodu, który 4 czerwca roku pamiętnego zmusił ich do przełknięcia gorzkiej pigułki, choć oszukany pozwolił im wyjść z PRL praktycznie bez strat, rozlała się przy tym wśród środowisk, które z reżimem wiele wspólnego nie miały. A nawet nie bardzo go pamiętają. Ale uznały, albo dały się przekonać, że warto tamtego układu bronić. I bronią. Tą pogardą, pomieszaną z poczuciem bezkarności związanej choćby z brakiem lustracji, wszystkich niegodziwości i nieprawidłowości czasów III RP - od mediów po - owszem - Kościół - oczywiście wytłumaczyć się nie da, ale zaskakująco wiele tak. A już z całą pewnością można wyjaśnić ten wyniszczający nas od wewnątrz konflikt, który wydaje się chwilami nie do opanowania. To on sprawia, że zależnie od tego, po której stronie sporu serce, rozum lub inne czynniki nas lokują, ślepniemy na prawe lub lewe oko, głuchniemy na jedno lub drugie ucho. Od tego często zależy nawet, co myślimy o Filmie, Rocznicy, Dublerze, Wyborach, Piosence, Liście, Aferze... i nawet Maseczkach. Nie mówiąc już o Wirusie. To jest chore. Ale to nie do końca nasza wina. Przynajmniej nie większości z nas. Próba sił trwa. Wkrótce znowu będziemy mieli okazję się policzyć.