Nie uważam oczywiście, by były premier i obecny szef Rady Europejskiej naprawdę zamierza go odwracać. Co to, to nie. Widać jednak, że sukces PiS i całej Zjednoczonej Prawicy w wyborach europejskich, dał układowi byłej władzy do myślenia. I najwyraźniej wnioski nie są optymistyczne. Pisali wszyscy, pisałem i ja, że Koalicja Europejska nie miała poza powrotem do "tego, jak było" żadnego programu. Skąd teraz miałaby go wytrzasnąć? Owszem, podczas obchodów 30. rocznicy 4 czerwca 1989 roku pojawiły się pewne pomysły, które warto dostrzec. Pierwszy jest taki, że opozycja, tak jak 30 lat temu, powinna głośno domagać się wolności, równości i solidarności. Władysław Frasyniuk przypomniał, nawet, że takie hasła wykrzykuje na ulicach od lat, teraz dodał to tego jeszcze konstytucję. W skrócie, rządy PiS są, jak PRL. A nawet jeszcze gorsze. Całe gdańskie obchody wyglądały mi na takie osobliwe ćwiczenia z wiedzy o społeczeństwie. Młodzi ludzie, którzy nie mają pojęcia o historii najnowszej mogli odnieść wrażenie, że Polska Rzeczpospolita Ludowa w gruncie rzeczy przypominała "państwo PiS", no może z pustymi półkami i bez paszportów, ale za to z wolą siadania do rozmów i porozumienia ponad podziałami. Brawo. Frakcja SLD-owska byłej Koalicji Europejskiej z pewnością takiej wersji historii przyklaśnie. To stawia ich w zupełnie nowym świetle. A młodzi ludzie, jeśli przyjdzie im ochota głosować nie tak, jak opozycja sobie liczy, mogą nawet w przyszłości poczuć się jakby... popierali PRL. Uzupełnieniem tego pomysłu jest wyciągnięta z kapelusza koncepcja "Zdecentralizowanej Rzeczypospolitej", która w odpowiedzi na "osłabiające nasz kraj spory wewnętrzne" miałaby prowadzić do osobliwego podziału dzielnicowego, na mocy którego regiony, gdzie opozycja ma samorządy mogłyby wypiąć się na władzę centralną. Nie wiem, czy autorzy tego pomysłu nie zapatrzyli się nadmiernie w uproszczone mapy poparcia PiS i KE w wyborach europejskich, ale jesienią może się okazać, że nie oddają one już układu sił z wyborów samorządowych. Przejrzałem opublikowane na stronie internetowej tej inicjatywy 9 kroków do owej decentralizacji i przyznam szczerze, że - delikatnie mówiąc - mnie nie przekonują. Nie chodzi mi już nawet o zapisaną w Konstytucji jednolitość Rzeczypospolitej, ale o samą sensowność zapisanych w owych 9 krokach propozycji. W pierwszym kroku, do rozładowania sporu politycznego "w kwestiach światopoglądowych, społecznych i gospodarczych" miałby doprowadzić mechanizm, w którym "zwycięzca jednych wyborów parlamentarnych nie będzie mógł automatycznie narzucić swojej wizji całemu krajowi". Pomysł, że spory "przeniesione z Warszawy do samorządowych województw" zostałyby wygaszone jest tak absurdalny, że nie broni się nawet na papierze. Myśl, że skrajnie przechylone w jedną lub drugą stronę województwo może uczynić życie inaczej myślących naprawdę nieznośnym, narzuca się tu sama. Drugi krok, wskazujący, że "państwo odciążone od konieczności zajmowania się tematami spornymi" mogłoby się skupić na priorytetach brzmi lepiej tylko na pierwszy rzut oka. Jak bowiem zagwarantować, że konieczne, centralne koncepcje "zapewnienia Polakom bezpieczeństwa" nie napotkają na lokalny sprzeciw? No przecież jasne, że napotkają. Tak jak teraz, na złość. Tylko wtedy miałoby to formalne znaczenie. Co mamy dalej? Krok trzeci: Postawmy obywatela w centrum. Taaak. Świetny pomysł. "Każdy obywatel będzie miał realny wpływ na politykę swojego województwa". Owszem, dokładnie tak, jak ma do tej pory. Już widzę, jak wprowadzenie "Karty Wojewódzkiej, wyrażającej szczególnie istotne dla obywateli danego województwa wartości" przyczyni się do uspokojenia nastrojów i tego, że wszyscy będą się czuć bardziej u siebie. No dobrze, nie przeczytałem ani szczegółów tych propozycji, ani wywiadów z ich rzecznikami. Może w nich kryje się coś więcej. Problem w tym, że w kluczowych hasłach tej kampanii nie ma niczego, co by mnie do większego zainteresowania zachęcało. Brzmi to jak politpoprawnie słuszne komunały, które w praktyce podzielą nas jeszcze bardziej. Jak czytam w kroku szóstym, że nasz "innowacyjny przepis na pełniejsze wykorzystanie stojących przed nami możliwości" może wywołać "szeroką falę pozytywnego zainteresowania Polską w świecie" to już naprawdę nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. I owszem, skóra cierpnie mi na myśl, że zgodnie z punktem dziewiątym cała ta koncepcja miałaby być wprowadzana w drodze szeroko zakrojonych konsultacji z udziałem - jakże by inaczej - "ekspertów, działaczy organizacji pozarządowych, naukowców i zaangażowanych obywateli". Yes, yes, yes!!! Nie chcę już nawet pastwić się nad "Deklaracją Wolności i Solidarności", która od samego początku, sprawiającego wrażenie, jakby zamordowanie prezydenta Gdańska jakoś wiązało się z narodzinami wolnej Polski, przez kulminację, potępiającą "fanatyzm narodowy czy wyznaniowy", po zakończenie domagające się "lepszej polityki", wydaje się pisana na kolanie. Jeśli była owocem namysłu jej autor lub autorzy powinni zastanowić się, czy mieliby szansę zdać maturę z WOS, choćby na poziomie podstawowym. Nie wiem, czy pomysł włączenia się samorządów w jesienną kampanię wyborczą, ze szczególnym uwzględnieniem wyborów do Senatu, pomoże opozycji przechwycić choć wyższą izbę parlamentu RP. Wcale tego nie wykluczam. Pewne jest jednak, że takie wyzwanie sprawi, że PiS ani przez chwilę nie uzna zwycięstwa i drugiej kadencji za pewne i bezpieczne. O ile więc gwarancji, że koncepcja skutecznie zmobilizuje opozycję i jej wyborców, nie ma, pewne jest, że już zmobilizowała partie rządzące i ich zwolenników. Jak na świeżo ogłoszony pomysł, to całkiem sporo.