Tak właśnie kończą się lata polityki zagranicznej prowadzone przez premiera i ministra spraw zagranicznych, których celem i pragnieniem było tylko i wyłącznie zatrudnienie na eksponowanym stanowisku w Unii Europejskiej i NATO. Tak kończą się lata polityki zagranicznej prowadzonej tylko jako przedłużenie konfliktu politycznego w kraju. Tak kończy się wreszcie polityka skoncentrowana wyłącznie na działaniach PR-owskich. W negocjacjach dotyczących uchodźców, ale i tych, które prowadziliśmy w sprawach klimatycznych, nasi rozmówcy wiedzieli doskonale, że rząd szuka tylko sposobu, jak się Polakom wytłumaczyć, jak sprzedać to jako sukces, albo przynajmniej uniknąć konieczności przyznania się do porażki. Dostaliśmy więc "ustępstwa" na miarę takich właśnie, minimalnych oczekiwań.Oczywiście PR-owe nastawienie naszej dyplomacji nie jest tajemnicą także dla krajów Grupy Wyszehradzkiej. Dlatego śmieszą mnie teraz publikowane demonstracyjnie listy z "przeprosinami" dla braci Czechów, Węgrów czy Słowaków. I nie chodzi mi już nawet o to, że nasi bracia też powinni nas za to i owo w ostatnich latach przepraszać, ale o to, że oni przecież doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co się stanie. I podejrzewam, że na podstawie tej oceny kalkulowali, co im samym najbardziej się opłaca. Takie są realia Polski w Europie, której przywództwo przesunęło się do Berlina. Nie wiem, czy Radosław Sikorski wciąż boi się bezczynności Niemiec, jeśli tak, chyba warto mu dać znać, że może wyjść ze schronu. Dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że z obecnego kryzysu Unii wychodzimy osłabieni i nic w polityce europejskiej nie będzie już takie samo jak dawniej. Paradoksalnie jednak, właśnie ten przypadek może krajom naszego regionu uświadomić, że warto współpracować, warto budować jednolity front na przyszłość. Bo "stara" Unia nieraz jeszcze może nas swoimi pomysłami zaskoczyć. Dobrze byłoby, gdyby po wyborach nowy rząd zaczął poważnie i systematycznie nad tym pracować. Bo takich koalicji nie buduje się w trzy dni. W trzy dni można je co najwyżej rozbić. Zadaniem dyplomacji uprawianej na poważnie jest między innymi niedopuszczanie do sytuacji, w której można znaleźć się w narożniku. Rząd PO i PSL nigdy na poważnie dyplomacji nie uprawiał i obecna sytuacja jest tego bezpośrednią konsekwencją. Ponieważ nie przewidział i nie przygotował się do tego kryzysu, do ostatniej chwili zajmując się nakręcaniem awantur nad bzdurami w rodzaju, kto, komu i dlaczego nie podał ręki, musi teraz reagować awaryjnie. To sprowadza się w praktyce do starań, by liczba uchodźców, o których przyjęciu nad Wisłą Polacy dowiedzą się przed wyborami, była jak najmniejsza. I tyle. Osobliwej osłonie oznak tej nieudolności sprzyja rozpętana już do granic histerii awantura o samych uchodźców. Ponieważ jak wiele innych salonowych histerii nie służy ona rozwiązaniu problemu, a tylko dalszemu okładaniu narodu pałą po głowie, szybko zdominowały ją dwa skrajne stanowiska, za i przeciw, które - o czym jestem przekonany - nie są w żadnym stopniu dla nas jako narodu reprezentatywne. Wzajemnie się jednak nakręcają. I utrudniają reszcie normalną rozmowę o potrzebie wrażliwości wobec prawdziwej ludzkiej niedoli, ale i uzasadnionej troski o to, by być u siebie prawdziwym, suwerennym gospodarzem. To dobrze, że w polemicznym zapale wspomina się przykład kilkudziesięciu tysięcy uchodźców z Czeczenii, którzy przewinęli się przez Polskę. Tyle, że przywołuje się go tylko jako dowód, że muzułmanie nie sprawiają problemu. Przy okazji można by zauważyć w tym także potwierdzenie, że Polacy wcale tak strasznie ksenofobiczni i niegościnni nie są. Ale to przecież nie pasowałoby do szablonu... Grzegorz Jasiński - RMF FM