Kiedy słyszę, że nagle, z dnia na dzień, Jarosław Kaczyński przestał być niepokalany, stracił niewinność i moralne argumenty, zastanawiam się, do kogo właściwie ma trafiać taki przekaz. Jak rozumiem, do czytelników "GW" i wyborców totalnej opozycji nie, bo oni przecież nie cierpią go szczerze i na co dzień pod każdym możliwym pozorem. Przyznajmy, że przy ciężarze zarzutów, że łamie Konstytucję, za nic ma praworządność, wprowadza autorytaryzm i wyprowadza nas z Unii Europejskiej, te nowe nie porażają. W przypadku zwolenników PiS - jak rozumiem - jest podobnie, bo to co do nich dotarło, wzmocnione odpowiednią narracją, oznacza, że prezes jest dobrotliwym, uczciwym człowiekiem, który chce zapłacić, ale potrzebuje faktury. Prawo i Sprawiedliwość dołożyło starań - i przyznajmy miało na tej taśmie nieco argumentów - by przekonać swoich wyborców, że problemu nie ma i nie było. Jedni dostali więc mniej niż oczekiwali, drudzy mniej niż się obawiali, nie aż tyle, by mieli zmieniać idola. Kompletnie niedorzeczne są stwierdzenia niektórych posłanek PO, że oto Jarosław Kaczyński był przedstawiany jako człowiek, który się nie orientuje, a nagle okazało się, że jednak coś ogarnia. Otóż jako ogólnego nieudacznika próbowało przedstawiać prezesa PiS środowisko PO et consortes, obecny szok poznawczy będzie więc bardziej dotkliwy właśnie dla ich zwolenników. Tym bardziej, że to przecież ludzie, którzy umieją wchodzić w biznesy i cenią tych, którzy potrafią dbać o swoje. Tymczasem u tych, którzy prezesa cenią ponad wszystko kolejny dowód, że nie jest ciamajdą żadnego dysonansu poznawczego nie wprowadzi, co więcej, da satysfakcję, że oto tamtym mądralom pokazał. Bomba to więc nie jest, ale czy to zmokły kapiszon? Nie jestem pewny. I myślę, że - mimo obowiązującego przekazu - PiS też pewny nie jest. Jeśli w jakiejś części elektoratu ta historia może rezonować, to wśród wyborców mitycznego centrum, którzy jeszcze nie są pewni, co w czasie majowych i październikowych wyborów zrobią. I czy w ogóle do nich pójdą. To oni będą najbardziej wrażliwi na zapowiedziany ciąg dalszy taśm, to oni mogą uważniej się w tę historię zagłębić, to oni będą roztrząsać, czy jest tam coś, czy niczego nie ma. Jeśli "GW" była na tyle przebiegła, by przygotować bombę z opóźnionym zapłonem, jeśli kolejne nagrania okażą się na przykład bardziej sensacyjne, to w tej części elektoratu konieczne i uzasadnione pytania o to, czego właściwie dowiedzieliśmy się o naszym państwie, mogą wywołać najpoważniejszą reakcję. I tej reakcji nie można w tej chwili ani przewidzieć, ani tym bardziej lekceważyć. A pytań oczywiście nie brakuje i idą w różnych kierunkach. Od tego choćby, jakie są naprawdę zasady przyznawania komercyjnych kredytów bankowych po to, czy aby na pewno pozwolenia na komercyjne budowy wydawane są w sposób transparentny i równy dla wszystkich. Wyborcy "środka" dali Zjednoczonej Prawicy rządy, bo czuli, że nasze państwo nie działa jak powinno, ostatnio mają zbyt dużo powodów, by wątpić, czy to się zmieniło. Jest jeszcze oczywiste i uzasadnione pytanie o zabezpieczenie i ochronę prezesa PiS. Nie wykluczam, że tym razem sam miał wrażenie, że rozmawia z osobami zaufanymi i ochrony nie potrzebuje, a fakt, że go nagrano jest dla niego samego najpoważniejszym szokiem, ale... bądźmy poważni. Jeśli z tej historii coś wynika ponad wszelką wątpliwość, to fakt, że podsłuchy stały się już w Polsce popularnym i uznanym przez wszystkie strony politycznego sporu narzędziem. Od czasu pamiętnego "przychodzi Rywin do Michnika" doszliśmy do sytuacji, w której już niemal każdy jakieś pożytki dzięki jakimś podsłuchom uzyskał lub przynajmniej próbował uzyskać. Żadna krytyka wykorzystywania nagrań, jako metody nielegalnej, czy choćby nieetycznej, już się więc nie utrzyma. Czy to oznacza, że będziemy żyli w kraju szumideł popularniejszych, niż klimatyzatory, czy - jak piszą niektórzy - wszystkie istotne negocjacje polityczne i biznesowe będą prowadzone w gaciach, nie wiem, ale przynajmniej jeden problem mamy rozstrzygnięty. To już coś.