Co więc już wiemy? Po pierwsze, spodziewana przez Demokratów "niebieska fala" nie przyszła. Mimo pandemii koronawirusa, która jak się im wydawało musiała zachwiać wiarą wyborców Donalda Trumpa, że prezydent ogarnia sytuację, gwałtownej zmiany opinii publicznej nie zanotowano. Myślę, że to poważne rozczarowanie, bo bez pandemii mogłoby się okazać, że wybory dawno już byłyby rozstrzygnięte. Na korzyść Trumpa. Hurraoptymistyczne dla Joe Bidena sondaże się nie potwierdziły. Biorąc pod uwagę wagę zarzutów formułowanych pod adresem obecnego gospodarza Białego Domu, ich ograniczony rezonans musi budzić wśród jego przeciwników frustrację. I to tak naprawdę niezależnie od ostatecznego wyniku. Demokraci nie powiększą przewagi w Izbie Reprezentantów, raczej też nie przejmą Senatu, prezydentura którą konsekwentnie przedstawiali jako katastrofę o epickich proporcjach nie została przez wyborców spektakularnie odrzucona. Co więcej, Donald Trump zmobilizował nowych wyborców. I to wśród kobiet, Afro-Amerykanów i Latynosów. Na przykład na południu Florydy. Jeśli Joe Biden prezydentem zostanie, Demokraci odniosą polityczne zwycięstwo, ale już widać, że - jak przyznał jeden z komentatorów CNN - zwycięstwa moralnego, na które liczyli, nie będzie. Po drugie, potwierdza się - choć nie wiemy jeszcze w jakim stopniu - niekorzystny scenariusz polegający na tym, że w kluczowych stanach, w których rządzą Demokraci, w pewnym momencie prowadził Donald Trump i wszyscy czekają na wyniki głosowania korespondencyjnego. Te wyniki praktycznie na pewno muszą się przechylać na stronę Demokratów, to wśród ich wyborców głosowanie "kopertowe" było bardziej popularne. Nikt nie wie jednak, jak silny ten efekt naprawdę będzie i czy ostatecznie zwycięstwo przechyli się na stronę Bidena. Dlaczego piszę o niekorzystnym scenariuszu? Dlatego, że właśnie w związku z tym w swoim nocnym oświadczeniu prezydent Trump mógł stwierdzić, że prowadzi i czuje, że wygrał, ale druga strona może skraść wybory. Mówiąc, że "mógł", nie mówię, że powinien. Nie, nie powinien. Ale przewidywany przed wyborami scenariusz, który może doprowadzić przed sądy, właśnie się realizuje. Jest jeszcze trzecia informacja. Ameryka jest w szczycie pandemii, a mimo to nikt nie twierdzi tam, że wybory trzeba przełożyć, że ci, którzy namawiają ludzi do głosowania mają krew na rękach, a masowo rozsyłane karty wyborcze trafiały do obywateli w "zabójczych kopertach". Dyskusja na temat głosowania korespondencyjnego trwa i może być jeszcze ostrzejsza, ale dotyczy czego innego. Pandemicznego argumentu nikt nie podnosi. Obserwacja wyborów amerykańskich i tego, co tam się dzieje powinna nam się przydać nie tylko do odreagowywania własnych emocji, projekcji własnych poglądów i przekonań, czym - przyznajmy - najchętniej się zajmujemy, ale też do rozumienia dzielących nas samych podziałów. To oczywiste, że ich źródła są w dużej części odmienne, my nie mieliśmy rasizmu, oni nie mają postkomuny, ale pewne mechanizmy konfliktu prawicy z lewicą, konserwatyzmu z liberalizmem są jednak uniwersalne. Dlatego powinniśmy się im przyglądać po to, by może uniknąć pewnych błędów i wykorzystać dobre wzorce. No dobrze, o dobrych wzorcach w przypadku współczesnej polityki amerykańskiej coraz trudniej mówić, ale to, jak sobie Ameryka z obecnym zakrętem poradzi nie tylko będzie miało dla nas znaczenie, ale i może nas czegoś nauczyć. I to niezależnie od tego, kto ostatecznie, na najbliższe cztery lata, tam zwycięży. A jak już zwycięzca będzie znany, będziemy się zastanawiać, co to dla nas oznacza.