Pamiętam, jak bardzo byliśmy wtedy, na początku lat 90., przejęci tym, że możemy dowiadywać się prawdy o tym, co się na świecie dzieje, że możemy o tym słuchać w mediach (niektórzy też opowiadać), że nie ma cenzury, a informacyjny świat stoi przed nami otworem. Nikt, kto nie przeżył na własnej skórze dusznej atmosfery PRL-u, jego powszechnego zakłamania, nie może do końca zdać sobie sprawy z tego, jaki zyskaliśmy wtedy skarb. Owszem, byliśmy pewnie naiwni w swoim optymizmie, nie zdawaliśmy sobie do końca - a może nawet w ogóle - sprawy z mechanizmów, które rządziły także wolnym światem, ale mieliśmy do tej naiwności prawo. Patrzyliśmy na Zachód z podziwem, nadzieją i tęsknotą. Tęsknotą za normalnością, której od zawsze nam brakowało, za równością szans, za wolnością słowa, za demokracją bezprzymiotnikową, która pozwala obywatelom wybrać i przegłosować to, co uznają dla siebie za najlepsze. Tęsknotą za podstawowym choćby poziomem zamożności, który wiązał nam się z możliwością kupna japońskiego telewizora, używanego auta, może wynajęcia czegoś i zamieszkania na swoim. Nikt nie musiał przekonywać nas, że jesteśmy od tych z Zachodu gorsi, to zakładaliśmy z góry, wręcz przeciwnie, trzeba było pokazywać nam, że możemy gorsi nie być. Powoli wychodziliśmy z naszych kompleksów, bardzo powoli. Ale stopniowo pozwalaliśmy sobie na działania, które wcześniej wydawały się nie do pomyślenia. Na odwagę, na inicjatywę, realizację marzeń. Nikt nie musiał nam tłumaczyć, że musimy pracować i bardzo się starać. Pracowaliśmy i staraliśmy się nie oglądając się na zegar. Mieliśmy przecież tyle do nadrobienia. Wiedzieliśmy, że mamy. I bardzo chcieliśmy nadrobić. Nie wiedzieliśmy, na co możemy jako Polacy tak naprawdę liczyć. Jak długo słabość wschodniego sąsiada, jego rozkojarzenie, potrwa. Wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej wydawało się wciąż mglistym, odległym marzeniem. Wiedzieliśmy, że musimy sobie na nie zasłużyć. Ale równocześnie byliśmy już jakoś pewni siebie, bo przecież przetrwaliśmy PRL, obaliliśmy komunę, obroniliśmy Kościół, bo przecież mieliśmy jednak wrażenie, że nas jakoś tam doceniają, czasem chwalą, poklepują po plecach, że mają jakiś dług do spłacenia. Chcieliśmy być prymusem. Pracowaliśmy i staraliśmy się jeszcze bardziej. Gdy te starania zaowocowały w końcu zaproszeniem do Sojuszu Północnoatlantyckiego, potem do Unii Europejskiej, byliśmy wokół tych celów zjednoczeni, przytłaczającej większości z nas wydawało się, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Nasz los, nasza wolność, nasze szanse rozwoju wydawały się ostatecznie zagwarantowane. Odbieraliśmy te szanse jako wyraz dziejowej sprawiedliwości. Oto świat zachodni decydował się wynagrodzić nam wrześniową i jałtańską zdradę, oto mogliśmy dołączyć do wybranego grona cywilizowanych krajów i cieszyć się swobodami, o których tak długo marzyliśmy. Owszem, może nieco drażniło nas, że świat coraz częściej przy okazji wspominania jesieni ludów mówi o upadku muru berlińskiego, a coraz rzadziej o Okrągłym Stole i "Solidarności", ale uczyliśmy się z tym żyć. No i dalej, bardzo się staraliśmy. Zanim jeszcze do Unii ostatecznie wstąpiliśmy, świat przewrócił się do góry nogami, historia już nie chciała się kończyć, kapitał znów zaczął mieć narodowość, a my straciliśmy okazję, by siedzieć cicho. Potem, gdy już byliśmy w Unii, przyszedł kryzys. Im bardziej rozjeżdżaliśmy się po Europie i świecie, im bardziej czuliśmy się podobni do innych, tym częściej okazywało się, że nie uznają nas za równych. Już nie byliśmy bohaterami, zaczęto zarzucać nam zbrodnie. Minęło jeszcze nieco czasu, wstrząsnął nami Smoleńsk, coraz częściej słyszeliśmy o "polskich obozach", okrążano nas bałtycką rurą, równocześnie oskarżając o brak solidarności wobec imigrantów, którzy wcale nie chcieli do nas przyjeżdżać. Mieliśmy się za to wstydzić. Potem jeszcze wybraliśmy nie taki rząd, jak chciała Europa, nie takiego prezydenta i nagle wszystko zaczęło być złe. Ostatnio za oceanem piszą nawet, że ukradliśmy po wojnie Holendrom jakieś dzieła sztuki. I nie chcemy oddać. Przez te 30 lat przeszliśmy wszyscy długą drogę. Nie, nie jesteśmy gorsi od Zachodu, być może teraz nawet lepiej niż on rozumiemy ryzyko inżynierii społecznej, w ramach której odrąbuje sobie głowę i wyrywa duszę. Wciąż jednak chyba odbija nam się czkawką kolonialna przeszłość. Ale my nie byliśmy kolonizatorami, byliśmy kolonią. I zostały nam wciąż wszystkie związane z tym ograniczenia. Większość z nas już chyba rozumie, że mamy swoje konkretne polskie interesy. I widzimy, że upominanie się o nie boli. Bo inni też mają interesy. I nie zamierzają w imię jakiejś tam równości, solidarności czy sprawiedliwości z nich rezygnować. I jest bardzo wielu z nas, którzy te swoje interesy lokują zupełnie gdzie indziej. To, co wydawało się stabilne, stabilne być przestaje. Mamy przed sobą wiele pracy. Wygląda na to, że starać się musimy jeszcze bardziej.