Nie sądzę, by ta propozycja przeszła, ale jej ślad w świadomości Europy pozostanie. W ten sposób logika porozumienia ustępuje przed logiką konfliktu, którą - by było żałośniej - narzuca strona mająca gębę pełną frazesów o otwartości, tolerancji i różnorodności. Oczywiście obecnym eurobiurokratom o żadną otwartość, tolerancję i różnorodność poglądów nie chodzi. Chodzi o narzucenie politpoprawności, która w praktyce pokaże narodom Unii Europejskiej, że tylko jedno - ustalone w Brukseli i może jeszcze paru stolicach - stanowisko jest w debacie publicznej uprawnione. Na obecnym etapie historii nie da się już jednak racjonalnymi argumentami przekonać ludzi, że takie podejście ma sens. Kraje i ich obywatele mogą mieć i mają różne opinie. Eurobruksela stawia więc w tej sprawie na silny konflikt w nadziei, że w jego tumulcie uda się dyskusje na temat przyczyn tego, co się stało, zmarginalizować. Celem Komisji Europejskiej było do tej pory podzielenie się odpowiedzialnością za kryzys uchodźczy, a w szerszym wymiarze także za wcześniejsze sprowadzenie do Europy zagrożenia radykalnym islamizmem, z krajami, które żadnej winy, a nawet żadnego wpływu w tej sprawie nie miały. Polska nie odpowiada za skutki kolonializmu, co najwyżej można z Warszawą rozmawiać o tym, co wynika bezpośrednio z interwencji w Iraku i Afganistanie, w których - w duchu sojuszniczej solidarności - braliśmy udział. To jednak daleko za mało, by na siłę wymuszać na nas przyjmowanie uchodźców, którzy wcale nie chcą do nas przybywać. I dodatkowo jeszcze rwać włosy z głowy, jakim to strasznym przestępstwem jest nawet samo mówienie o przyjęciu uchodźców bliższych nam kulturowo, czyli chrześcijan lub wzywanie, by przybywających mężczyzn wyszkolić, uzbroić i umożliwić im odzyskanie swojego kraju. W sytuacji, w której opór wobec nakazów z Brukseli wyraźnie rośnie, eurobiurokraci postanowili uciekać do przodu, rozmowę i spór zastąpić już pełną awanturą. Jak sądzę, właśnie dlatego suma "odstępnego" jest tak absurdalna, że nawet nie można jej traktować poważnie. Nie chodzi o to, by o niej dyskutować, chodzi o to, by się kłócić. Tak skrajne podziały Europa do tej pory maskowała, interesy załatwiano po cichu, europejska opinia publiczna miała trwać w przekonaniu, że wszystko jest OK. Co sprawiło, że teraz zdecydowano się zdjąć białe rękawiczki? Być może właśnie to, że coraz trudniej udawać już, że ostrych różnic interesów nie ma. I ci, których interesy do tej pory były mniej ważne, zaczynają coraz wyraźniej to zauważać. Patrząc na sytuację polityczną choćby w Polsce i Stanach Zjednoczonych nie mogę oprzeć się wrażeniu, że są miejsca, gdzie na silnej polaryzacji opinii publicznej komuś po prostu zależy. Nie wdając się w szczególne rozważania na temat możliwych beneficjentów owych drastycznych podziałów - mogą to być w przecież i Moskwa, i globalne korporacje, i międzynarodowe instytucje finansowe, i ktokolwiek jeszcze - nie sposób uwierzyć, że dzieje się to o tak, mimochodem. Sytuację w Polsce doskonale znamy, popatrzmy więc chwilę w stronę Stanów Zjednoczonych. Silny podział ujawnił się tam już w czasach prezydentury Billa Clintona, a wybuchł z prawdziwą siłą w związku z kontestowanymi przez Demokratów wynikami wyborów w 2000 roku. Wzajemna niechęć stron sporu przygasła na chwilę po 11 września, ale od tego czasu rozpala się tylko coraz mocniej. Zdaniem jednych przyczyniły się do tego dwie kadencje Georga W. Busha, zdaniem innych dwie kadencje Baracka Obamy. Nawet nie opowiadając się za żadną z tych opinii można zauważyć, że w tej chwili kandydatury Donalda Trumpa i Hillary Clinton dzielą już "do kości" nawet same partie: Republikańską i Demokratyczną, a szanse wyjścia z tego impasu wydają się coraz mniejsze. W normalnych sytuacjach czas sprawia, że urazy słabną. Dlaczego te sytuacje nie są normalne? Nad odpowiedzią na to pytanie zapewne przyjdzie się nam jeszcze pochylić, ale jedno jest pewne, społeczeństwa spolaryzowane, skłócone, podzielone na patrzące na siebie wilkiem frakcje, są z oczywistych powodów łatwiejsze do sterowania i manipulacji, czasem także z zewnątrz. Mogę sobie wyobrazić podobną sytuację w całej Unii Europejskiej. Wystarczy tylko postawić po jednej stronie "otwarte" społeczeństwa Zachodu, a po drugiej rosnące na tymże Zachodzie populistyczne partie jako dodatek do tradycyjnie "wstecznych" państw tzw. nowej Unii. Odrobina starań i... awantura na lata gotowa. Awantura, która może pomóc ukryć, kto i za co dokładnie odpowiada, a może i pozwoli obecnie rządzącym w Unii... jeszcze trochę porządzić. Nie mam oczywiście żadnych dowodów na to, że program "250 tysięcy euro na uchodźcę" jest elementem takiego właśnie planu. Proszę nie mieć też do mnie pretensji o uprawianie spiskowej teorii dziejów. To tylko próba zrozumienia faktów, których łatwo wytłumaczyć nie sposób. Komisja Europejska powinna stanąć na głowie, by rozwiązanie kryzysu z uchodźcami, przy uwzględnieniu humanitarnego aspektu sprawy, nie doprowadziło do wewnętrznej, europejskiej awantury. Jeśli tego nie robi, doskonale przecież wiedząc, że polityka wykręcania rak do niczego dobrego nie doprowadzi, musi mieć w tym swój cel. Nie uważam, by ludziom w potrzebie nie trzeba było pomagać, nie sądzę, by Polska mogła udawać, że sprawa nas w ogóle nie dotyczy. Rozumiem, że dla dobra sprawy możemy przez chwilę nawet nie dostrzegać, że Bruksela upomina Polskę za domniemane łamanie prawa, bo "może", równocześnie dobijając targu z ewidentnie łamiącą prawa człowieka Turcją, bo "musi". Jeśli jednak Komisja Europejska wchodzi na ścieżkę prowadzącą do końca Unii rozumianej jako wspólnota, jeśli jeszcze tłumaczy to rzekomą potrzebą solidarności, dłużej nie dostrzegać tego po prostu się nie da. Grzegorz Jasiński