Cieszą, bo ten konflikt, który datuje się od jesieni 2005 roku, przez niemal 5 lat zatruwał atmosferę polskiej polityki. I zatruł ją tak, że Polska stała się krajem dwóch wrogich sobie obozów, nieodmiennie podejrzewających się wzajemnie o niecne intencje. A zaczęło się niewinnie, gdy po wyborach parlamentarnych w 2005 r., do których obie partie szły pod zbliżonymi hasłami głębokiej reformy państwa, nie udało się sformować wspólnego rządu. A właściwie nieco wcześniej, bo gdy przedstawiciele PO i PiS-u zasiadali w obecności kamer telewizyjnych do rządowych negocjacji, już było widać wielkie pokłady wzajemnej nieufności. Było widać, że nic z tego nie będzie. Jak miał powstać wspólny rząd, skoro równocześnie przyszli koalicjanci okładali się podejrzeniami i oskarżeniami? Pamiętacie, jak w czasie tych negocjacji przyszły minister sprawiedliwości zarzucił czołowemu politykowi PO Grzegorzowi Schetynie udział w płatnej protekcji we Wrocławiu? A pamiętacie, jak niedoszły "premier z Krakowa" zarzucił swym partnerom z PiS, że zakres ich władzy we wspólnym rządzie każe obawiać się, że dzwonek do drzwi o 6 rano nie będzie oznajmiał nadejścia przysłowiowego mleczarza, lecz kogoś zgoła innego? Wspólny rząd PO-PiS-u nie powstał. A potem było już tylko gorzej. Swój udział w nakręcaniu się tej machiny wzajemnej niechęci, żeby nie powiedzieć: machiny nienawiści, miały też media, szczególnie elektroniczne. Zamiast merytorycznej debaty preferowano tam mordobicie. To dlatego tak często zapraszano do studia ze strony Platformy: Kutza, Niesiołowskiego, a od pewnego czasu także (a nawet głównie) Palikota, zaś ze strony PiS-u równie miłujących pokój polityków w rodzaju Kurskiego czy Karskiego. I regularnie napuszczano PiS-owców na ludzi Platformy i vice versa. Tym panom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Lali się po mordach ku uciesze gawiedzi. Tak, gawiedzi, bo też wojna tego rodzaju nieuchronnie zamienia publiczność polityczną w gawiedź. Zamiast wspólnego rządu PO i PiS-u powstał sojusz niby-rządowy PiS-u z LPR-em i Samoobroną, a potem regularny rząd. To, naturalnie, jeszcze podwyższyło polityczną temperaturę. Z kolei po zwycięstwie PO w wyborach parlamentarnych, mimo proklamowanego przez nowego premiera uspokojenia dyskursu politycznego, nic takiego się nie stało. Obie strony, jak ćmy do lampy, szły w kierunku wojny totalnej. Aż w końcu wydarzyła się katastrofa pod Smoleńskiem. Można sobie łatwo wyobrazić, że deklaracje o zakończeniu tego niemal plemiennego konfliktu, jakie złożyli po katastrofie smoleńskiej Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński, mogły były paść, szczególnie w kampanii prezydenckiej, także i bez katastrofy. I co? I nic. Niemal na pewno nic by z tego nie wyszło. Teraz jednak sytuacja jest inna. Nie wiemy, jak się sprawy potoczą, nic nie jest przesądzone, ale z pewnością tragiczny kontekst, w jakim padły pokojowe deklaracje ważnych polityków, sprawia, że ich słowa nabrały nagle znacznie większego ciężaru niż ma zwykła polityczna mowa-trawa. A więc jest nadzieja. Ale nic nie jest pewne. Nie tylko dlatego, że politycy są tylko ludźmi, a więc są poddani naturalnym popędliwościom: próżności, chęci dominacji itd. Także dlatego, że w demokracji działają potężne siły utrudniające pokojowe współdziałanie. Najpierw dlatego, że demokracja wprost żywi się konfliktem. Bez konfliktu nie ma pluralizmu, bez pluralizmu nie ma wyboru, bez wyboru jest monopartia. Nie o taki więc pokój w polityce nam chodzi, nie o taki, który oznaczałby jakąkolwiek formę rządów monopartyjnych. Następnie dlatego, że w polskim systemie politycznym ważną rolę grają mechanizmy polaryzacji. Polaryzacja jest potrzebna, bez niej, z naszym polskim charakterem, popadlibyśmy być może w chaos i anarchię. No, ale polaryzacja, skupiając uwagę tylko na dwóch biegunach krajowej polityki, w jakiś sposób wymusza zachowania quasi-wojenne. Dlatego przestrzegam przed złudzeniami. Zakończenie wojny polsko-polskiej jest możliwe, ale jest, po pierwsze, wysoce niepewne. Po drugie zaś, nie należy jej mylić z zanikiem polaryzacji, ani też z zanikiem konfliktu w polityce. Kaczyński z Komorowskim muszą się różnić, niekiedy nawet bardzo. Nie muszą się jednak niszczyć. Widać to bardzo dobrze w starych demokracjach, kiedy po ostrej rywalizacji (np. w wyborach) następują gesty wzajemnej kurtuazji. To jest coś więcej niż forma. One budują wspólnotę, która przekracza konflikt. Roman Graczyk