Bez wątpliwości nie byłoby debaty, bez debaty nie byłoby pracy polskiego społeczeństwa nad swoją świadomością historyczną. A taka praca jest rzeczą bardzo ważną także dla jakości naszego "dziś". Dla niej badaczom historii warto się nawet mylić, o ile tylko mylą się w dobrej wierze. Piszą Grossowie: "W języku publicznym (...) do nazywania spraw strasznych używa się zazwyczaj eufemizmów, które (...) pełnią funkcję uników. Także w życiu prywatnym nie możemy, ot tak sobie, rozmawiać o ludobójstwie. Gdy natykamy się na opisy eksterminacji (...) naszą pierwszą reakcją jest gest odpychania. Pamięć przechowuje wiedzę o tych wydarzeniach w jakichś odległych zakamarkach, a na plan pierwszy wysuwa inną historię, historię ludzkiego bohaterstwa, solidarności" (s. 24-25). Wydaje mi się, że to jest bardzo trafna obserwacja. Opisany tu mechanizm daje się zastosować nie tylko do przypadków tak drastycznego odejścia od norm, o jakich piszą Grossowie, ale także do wszelkich zachowań odbiegających od złotej legendy narodu, grupy społecznej, środowiska itd. W mojej książce o inwigilacji środowiska "Tygodnika Powszechnego" przez Służbę Bezpieczeństwa ("Cena przetrwania - SB wobec Tygodnika Powszechnego", Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2011) opisałem także zjawiska, które daje się zakwalifikować jako sprzeczne ze złotą legendą tego środowiska. W odpowiedzi wielu oponentów mojej książki próbuje rozmyć problem, stosując taką właśnie metodę, jaką wyżej opisują Grossowie. Gdy ja wskazuję na artykuły publikowane na łamach "Tygodnika", pochwalne wobec rzeczywistości PRL-u, moi krytycy powiadają, że przecież ważniejsze było to, że "Tygodnik" był w tamtych czasach gazetą odbiegającą od wzorca mass-medium w państwie komunistycznym. Gdy ja opisuję przypadki - dotąd nieujawnione - długoletnich, regularnych rozmów ważnych osób z tego środowiska ze Służbą Bezpieczeństwa, moi oponenci powiadają, że przecież pismo takie jak "Tygodnik" musiało się kontaktować z instytucjami PRL-owskimi (tu często przywołują obowiązek kontaktowania się z cenzurą). Jak inaczej to nazwać, jak nie próbą rozmycia problemu? Ogólny bilans "Tygodnika" bezdyskusyjnie jest pozytywny, ale jeśli chcemy zrozumieć, czym naprawdę był komunizm, to nie możemy uciekać od problemu politycznych i ideowych kompromisów z Gomułką i z Gierkiem. Konieczność kontaktowania się z instytucjami komunistycznymi była czymś oczywistym dla pisma ukazującego się legalnie, ale nie należy tego mylić z tego rodzaju kontaktami z policją polityczną - te z pewnością nie były konieczne. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, pozostaje faktem, że i Grossowie w swojej książce, i ja w swojej - każdy na swoim podwórku - przeciwstawiamy się używaniu dla opisywanej rzeczywistości stosowaniu "eufemizmów, które (...) pełnią funkcję uników". Obie książki w podobny sposób stawiają czoła jakimś złotym legendom, czy - inaczej rzecz ujmując - nazbyt dobremu samopoczuciu historycznemu współczesnych pokoleń Polaków w stosunku do własnej przeszłości. Wydawnictwo Znak rozważało opublikowanie obu tych książek. Opublikowało jedną, drugiej zaś nie. Od razu muszę się zastrzec (dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień), że Znak nie miał w stosunku do mnie żadnych zobowiązań. Decyzja o niepublikowaniu mojej książki nie była zerwaniem żadnej umowy, bo nie było umowy. Można jednak stawiać pytania o sens takiej a nie innej polityki wydawniczej. Były sobie dwie książki - by tak to nazwać - rozdrapujące rany. Jedną wydano z przytupem, drugiej nie wydano starając się - o ile możliwe - zamieść cały problem pod dywan. Problem jest rozległy i tutaj go nie omówię z oczywistych powodów. Twierdzę jednak, że zastosowano tu politykę wydawniczą nierównej miary. Roman Graczyk