Zasztyletowano cztery osoby pracujące w komórce paryskiej prefektury policji, zajmującej się m. in. obserwowaniem radykalnego islamu. A dokonał go cywilny pracownik tej właśnie komórki - a więc "swój". Jego motywacje były - dziś wydaje się to już przesądzone - islamistyczne. Tak więc gangrena wdarła się do samego rdzenia państwa: do struktur, które mają bronić przed islamistycznym zagrożeniem. Zabójca nazywał się Mickaël Harpon, pochodził z Martyniki (departament zamorski Francji, położony w archipelagu Wysp Karaibskich), miał 45 lat, był informatykiem zatrudnionym w wydziale dochodzeniowym prefektury (Direction du Renseignement de la Préfecure de Police de Paris). Miał poważne problemy ze słuchem, co wedle niektórych komentarzy przyczyniało mu kłopotów w pracy i doprowadziło do załamania nerwowego. Niemniej jest też faktem, że 10 lat wcześniej nawrócił się na islam, uczęszczał do radykalnego meczetu, spotykał się z salafistami, a w dniu ataku wysłał do żony serię SMS-ów o treści religijnej, z których ostatni kończył się eksklamacją "Allah akbar!". W prowadzonym obecnie śledztwie zwraca też uwaga informacja, że po ataku terrorystycznym na dziennik "Charlie Hebdo" w 2015 r. Harpon miał powiedzieć do jednego ze swoich kolegów z prefektury: "Dobrze zrobione", co jednak zostało wówczas zlekceważone. Było więc dość sygnałów, by zainteresować się tym człowiekiem z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Należało to zrobić tym bardziej ze względu na miejsce, w którym był zatrudniony. Na nośniku USB na jego biurku znaleziono nie tylko materiały propagandowe islamistów (ze scenami dekapitacji niewiernych włącznie) - co jest ważne ze względu na określenie motywów zbrodni, ale także listę z danymi personalnymi jego kolegów z prefektury. Tygodnik "Le Canard Enchaîné" poinformował wczoraj (w środę, 9 października), że Harpon wiedział, kto jest "wtyką" policji w radykalnych meczetach. Nie wiadomo, co zrobił z tą wiedzą, ale z ostrożności należałoby zakładać najgorszy scenariusz. Wypada jednak poczekać na potwierdzenie tej informacji. Bo czym innym jest dostęp do kont komputerowych policjantów z DRPP, taką wiedzę musiał posiadać informatyk pracujący dla tej komórki, czym innym zaś dostęp do materiałów operacyjnych, które na zdrowy rozum powinny mieć klauzulę najwyższej tajności. Inaczej mówiąc, o tym kto jest "wtyką" policji (jako tajny współpracownik, albo jako kadrowy policjant pracujący pod przykryciem) wiedzą tylko nieliczne osoby w danej strukturze, inaczej grozi dekonspiracja. Nie może mieć dostępu do takich zasobów informatyk, który - jakkolwiek cenną nie byłaby jego wiedza fachowa - nie jest w ogóle częścią hierarchii policyjnej, a tym bardziej nie jest i nie może być policyjnym decydentem. Jeśli miał dostęp do takich informacji wskutek lekceważenia zasad, to teraz polecą głowy z samego szczytu tej hierarchii, nie wyłączając ministra spraw wewnętrznych, i tak już od miesięcy zagrożonego utratą stanowiska. Jeśli zaś było to wynikiem hackerskiej działalności Harpona, to znaczy, że system był nieszczelny - wtedy polecą głowy w prefekturze. W każdym wypadku mamy do czynienia z atakiem dokonanym w samym sercu systemu. W tym sensie jest to przekroczenie kolejnego progu poczucia bezpieczeństwa Francuzów. Jeśli islamista mógł się wkraść w szeregi paryskiej policji, to może też wkraść się w szeregi transportu publicznego czy telekomunikacji. W raporcie parlamentarnym opublikowanym przed wakacjami napisano, że na 43 tys. funkcjonariuszy prefektury, zanotowano 15 przypadków - jako to się w nowomowie nazywa - "radykalizacji", a chodzi o osoby będące zwolennikami radykalnego islamu, inaczej mówiąc o zwolenników dżihadu. To znaczy, że od czerwca wiedziano już, że przypadek podobny do Harpona prędzej czy później nastąpi. Państwo okazało się bezbronne. Nic dziwnego, że po raz kolejny ożywa dyskusja o bezpieczeństwie, tożsamości narodowej, imigracji (chociaż akurat Harpon nie był imigrantem), o islamie i o islamizmie. Prezydent Macron, występując w poniedziałek podczas ceremonii pożegnania zabitych policjantów, mówił o konieczności zbudowania "czujnego społeczeństwa" (la société de vigilance), a także wzywał do zdławienia "islamistycznej hydry" - dwa wyrażenia, które wskazują na zaostrzenie tonu. Macron musi zaostrzyć ton, jeśli nie chce przegrać z Marine Le Pen, która z biegiem kolejnych zamachów coraz bardziej przekonuje wyborców umiarkowanych, chociaż jej ojciec zaczynał jako przywódca izolowanej prawicowej grupki. Można było kilka lat temu kpić z futurystycznej prognozy Michela Houellebecqa, który w swojej książce Soumission kreślił wizję Francji, której instytucje stopniowo poddają się wpływom islamu. Ale dziś, w obliczu tak spektakularnej niezdolności państwa do obrony przed islamistyczną świętą wojną, te kpiny jak gdyby zawisają w powietrzu. Podobnie można było kilka lat temu uważać nawoływania do odbudowy francuskiej tożsamości narodowej za wyraz prawicowego szaleństwa. Ale dziś, gdy - nie tylko przecież przez pryzmat zamachu na Prefekturę - widać, jak bardzo spoistość tkanki społecznej jest nadwątlona, tamte krytyki okazują się cokolwiek zbyt optymistyczne. Sytuacja jest poważna. Dlatego sprzeciwy wobec kursu na większe bezpieczeństwo w imię szczytnych haseł o Francji jako "ziemi azylu" i "ojczyźnie praw człowieka", brzmią pusto. Francja, żeby nadal być sobą, musi najpierw przetrwać. Miał rację były premier - co ciekawe, socjalista - Manuel Valls, kiedy przewidywał, że Francję czeka ciężka walka z islamskim terroryzmem przez całe dziesięciolecia.