W sytuacji, gdy z kandydowania nie zrezygnował (a były takie sugestie) Bronisław Komorowski, Jarosław Kaczyński stał się jedynym kandydatem PiS-u mogącym realnie z nim rywalizować. Na razie zresztą, sądząc po pierwszych sondażach, i to wydaje się mało prawdopodobne. Inna sprawa, że pierwsze sondaże mogą mylić, a zarysowana tendencja poprawy notowań szefa PiS-u może nabrać większej dynamiki. W każdym razie jedno wydaje się pewne: jeśli prezes Prawa i Sprawiedliwości przegra z marszałkiem Sejmu, inni PiS-owscy kandydaci przegraliby tym bardziej. O tyle więc były premier nie miał innego wyjścia, jak tylko kandydowanie. A mnie jest żal pewnej straconej przez polską politykę okazji. Już za ostatniej prezydentury zarysowała się pewna korzystna tendencja, polegająca na tym, że urząd ten dzierżył nie polityk numer jeden swojej partii (w tym wypadku PiS-u), lecz ewidentnie polityk numer dwa. Nie chcę tu wracać do nieszczęsnego "meldunku" prezydenta-elekta Lecha Kaczyńskiego tuż po wyborczym zwycięstwie, bo był to do pewnego stopnia lapsus, może trochę żart. Faktem niezbitym pozostaje jednak, że w tym środowisku politycznym (dawniej PC, potem PiS) pierwsze skrzypce grał zawsze Jarosław Kaczyński. Lech Kaczyński był tam bardzo ważny, ale przede wszystkim dlatego, że bardzo wysoko cenił go rzeczywisty lider tej formacji politycznej, a przy tym rodzony brat. Miało to swoje konsekwencje także dla prezydentury. Słusznie podkreślano w dniach żałoby, że Lech Kaczyński był mniej fighterem politycznym, bardziej zaś naturą refleksyjną. Z kolei niewątpliwie fighterem politycznym jest brat zmarłego prezydenta. Konflikty polityczne na linii prezydent-rząd były w latach 2007-2010 niekiedy gorące i gorszące, ale z pewnością miałyby one jeszcze wyższą temperaturę, gdyby w Pałacu Namiestnikowskim zasiadał nie pierwszy współpracownik i zausznik Jarosława Kaczyńskiego, tylko sam Jarosław Kaczyński. Teraz - o ile Jarosław zwycięży - będziemy mieli okazję o tym się przekonać. Nie wchodzę tu w ocenę wizji ustrojowej i politycznej Polski, jaką ma Jarosław Kaczyński, a jaką się określa mianem "IV RP". Z pewnością jednak straszenie nią dzieci - co się dokonuje w ostatnich dniach - jest grubą przesadą i próbą odebrania jej prawomocności. Otóż trzeba mocno podkreślić, że w demokracji nie ma nic bardziej naturalnego i nic bardziej uprawnionego, jak prezentowanie przez liderów politycznych swoich wizji państwa. Ma to prawo - a do pewnego stopnia nawet obowiązek - czynić Jarosław Kaczyński. Jest tylko jeden problem: czy ten zasadniczy spór ustrojowo-polityczny ma się toczyć także z wykorzystaniem prezydentury, czy też innymi drogami. Ja uważam, że innymi drogami. Prezydent, jak go definiuje konstytucja, a także zdrowy rozsądek (skoro zachowujemy rząd oparty o większość parlamentarną) jest raczej reprezentantem państwa niż współrządzącym. O tyle więc uważam ambicje zmarłego prezydenta do współrządzenia za pomyłkę. A jest oczywiste, że Jarosław Kaczyński będzie zarówno jako kandydat, jak też - ewentualnie - jako prezydent przejawiał takie ambicje w dwójnasób. Miejscem dla fighterów politycznych jest w naszym porządku ustrojowym Kancelaria Premiera. Niezależnie od tego, czy się lubi politykę Jarosława Kaczyńskiego, czy nie, trzeba uznać, że to jest typ przywódcy i politycznego decydenta. Jako prezydent taki człowiek musiałby dopiero dobijać się pozycji przywódcy i decydenta - i byłoby to ze szkodą dla logiki naszego ustroju. Zmarnowana szansa polskiej polityki polega na tym, że gdyby nasi czołowi przywódcy mieli rozum, to by się porozumieli ponadpartyjnie co do tego, że główne partie wysuwają do prezydentury kandydatów powszechnie szanowanych, ale bez ambicji i bez możliwości politycznych. Stało się odwrotnie. Z tego będą tylko kłopoty. Roman Graczyk Wybory 2010. Zobacz nasz raport specjalny!