Piszę o tym nie dlatego, by zawracać PT Czytelnikom głowę swoimi problemami, lecz dlatego, że mój kłopot w tych wyborach jest kłopotem wielu wyborców. Czy może lepiej: wielu potencjalnych wyborców. Słowem "potencjalnych" zaznaczam, że w obliczu tego dyskomfortu wielu z nich nie skorzysta z obywatelskiego prawa udziału w wyborach. Będzie ich - zdaje się - więcej, niż bywa zwykle. A o tym już warto rozmawiać. Obserwuję ten problem na trzech poziomach: 1) wypowiedzi znanych osobistości; 2) sondaże; 3) własne odczucia. Co do trzeciego powiem, że zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wybory to nie jest konkurs piękności, i że zawsze w rozwiniętej demokracji oferta jest ograniczona (w demokracji raczkującej jest w zasadzie nieograniczona, ale to też stanowi - chociaż innego rodzaju - kłopot). Dlatego wybieramy często partię (kandydata) "mniej złą". OK - tak musi być i nie ma co rozdzierać szat. Prawdziwy kłopot pojawia się wtedy, gdy nie potrafimy powiedzieć, która partia (kandydat) jest mniej zła, bo wszystkie partie (wszyscy kandydaci) jawią się nam jako nie do zaakceptowania. Albo - co na jedno wychodzi - partia (kandydat), na którą byśmy chcieli głosować, nie ma szans na sforsowanie progu wyborczego (nb. bronię istnienia progów), więc na nią nie głosujemy w obawie przed zmarnowaniem głosu. Zatem akceptując co do zasady to, że w polityce dokonujemy prawie wyłącznie wyborów niekomfortowych, uważam, że doszliśmy z tym w Polsce do ściany. Te wybory są tak niekomfortowe, że stają się niemożliwe. Co do drugiego, ostatni sondaż Millward Brown SMG/KRC (Zobacz tutaj) podaje, iż udział w głosowaniu deklaruje 62 proc. ankietowanych. Z czego SMG/KRC wyciąga wniosek, że realnie w wyborach weźmie udział 46 proc. uprawnionych. A to oznacza, że żyjemy w demokracji mniejszościowej. Z pewnością większość z nie głosujących ma mniej wyrafinowany stosunek do sprawy: po prostu ich to nie interesuje i nie głosowaliby nawet, gdyby polska demokracja działała znakomicie, a system wyborczy z systemem partyjnym zapewniałyby pełną ofertę i zarazem skuteczność mechanizmów władzy po wyborach. Tak czy inaczej, fakt, że większość Polaków prawdopodobnie nie skorzysta 9 października z najważniejszego prawa obywatelskiego, powinien budzić niepokój tych, którzy troszczą się o jakość demokracji w naszym pięknym kraju. W końcu, co do pierwszego, czytam w artykule Ryszarda Bugaja ("9 października zostanę w domu", Rzeczpospolita, 28 września 2011), że ten ekonomista i były polityk, człowiek o niekwestionowanym zmyśle obywatelskim, też nie skorzysta z tego prawa. Smutne, ale do bólu prawdziwe. Jeśli Ryszard Bugaj tak ocenia realną możliwość wyboru w tych wyborach, to znaczy, że naprawdę jest ona albo zerowa, albo bardzo, bardzo wątła. Przed 1989 r. nie brałem udziału w wyborach, a raczej w "wyborach", ani razu (a było tych okazji niemało, pierwsza chyba już w 1978 r.). To był świadomy gest nie uczestniczenia w fikcji. Było nas więcej, a z czasem (pod koniec lat 1980 r.) chyba nawet większość. Myśleliśmy wtedy: kiedyś, w demokratycznej Polsce, będziemy oczywiście głosować, bo to nie będzie fikcja. Oczywiście byłoby demagogią twierdzić, że w Polsce AD 2011 doszliśmy z powrotem do standardów z PRL. Wybory są wolne w tym sensie, że władza nie narzuca kandydatów innym partiom i nie kontroluje wyników głosowania. A mimo to w kontekście naszych marzeń sprzed 1989 r. o demokratycznych wyborach, te wybory jawią się jako do bólu zgrzebne. 9 października nie zostanę w domu, ale będę głosował bez śladu tamtego entuzjazmu dla wolnych wyborów. Rozumiem Ryszarda Bugaja i nie potrafię powiedzieć złego słowa na jego dramatyczny gest. Samo życie, niestety. Roman Graczyk Nie wiesz, na kogo głosować? Zadaj swoje pytania politykom w przedwyborczej debacie online portalu INTERIA.PL i sprawdź, poglądy której partii najlepiej odpowiadają twoim przekonaniom!