Nie chodzi - oczywiście - o przymioty osobiste obu panów, tylko o sytuację polityczną wykreowaną zwycięstwem opozycji w wyborach senackich. Gdyby orędzie miał wygłaszać pan marszałek Karczewski, nikt nie spodziewałby się czegoś innego, jak tylko kopii politycznej linii prezesa Kaczyńskiego, a to dla Senatu oznaczałoby zapowiedź roli izby grzecznej wobec woli politycznej Pana Prezesa. Z racji tego, że mamy pierwszą od 1989 roku cohabitation senacko-sejmową, mogą się w tej kadencji dziać ciekawe rzeczy, opozycja dostała w końcu trochę wiatru w żagle - a tego wyrazem może być dzisiejsze orędzie pana marszałka Grodzkiego. Naturalnie nie należy się spodziewać, że Senat z większością nieprzychylną rządowi radykalnie odwróci bieg spraw. Tak się nie stanie. Jednak już sam fakt, że na czele - bądź co bądź - jednego z organów władzy stoi przedstawiciel opozycji, jest sytuacją nietypową. I sytuacją nieprzystającą do obyczajów politycznych tej władzy, która najwyraźniej ma ambicje przerobienia demokracji liberalnej na - jak ją nazywa - demokrację nieliberalną. Model władzy do jakiego zmierza PiS (a na drodze tej osiągnął już w poprzedniej kadencji niemałe sukcesy) zakłada monizm polityczny: istnienie centrum dyspozycji politycznej, a nieistnienie przeciwwag. Niezależne instytucje apolityczne (bank centralny, rzecznik praw, media publiczne, służba cywilna, sądownictwo konstytucyjne i administracyjne, sądy powszechne, samorząd terytorialny i zawodowy, stowarzyszenia i fundacje...) mają być w tym modelu zastąpione instytucjami zależnymi od centrum dyspozycji politycznej. PiS osiągnął tu znaczne sukcesy, wiele instytucji dotąd niezależnych uczynił - w taki czy inny sposób - zależnymi. Aż tu nagle z tego trendu wyłamuje się Senat. O tyle więc izba wyższa z niePiS-owską większością jest kijem w szprychy tej tego planu ustrojowej przebudowy. Czy coś więcej z tego wyniknie, nie wiem. Ale może to być punkt wyjścia nowej dynamiki politycznej w Polsce. W tym kontekście narzuca się problem przyszłej prezydentury. O ile dziś Senat sam w sobie niewiele może poza opóźnianiem planu politycznego rządu, o tyle ewentualne przejęcie przez opozycję Pałacu Namiestnikowskiego zmieniałoby bardzo wiele. Mogłoby uczynić rządy PiS-u bezsilnymi, czytaj: pozornymi, a to właściwie przesądzałoby o porażce partii Jarosława Kaczyńskiego w następnych (i - zapewne - przyspieszonych) wyborach parlamentarnych. Czy to byłby już koniec PiS-u jako projektu wielkiej przebudowy, tego też nie wiem. Ale byłby to, w każdym razie, okres pieriedyszki po jego osobliwych rządach. Opozycja i rząd są tego świadome, stąd i znaczenie dzisiejszego wystąpienia nowego marszałka Senatu. Sprawa zwycięstwa w maju jest otwarta. Kandydat PiS-u, aby zwyciężyć musi, co najmniej w drugiej turze, wyjść poza polityczne PiS-owskie opłotki. Podobnie i kandydat opozycji, który zapewne zmierzy się w drugiej turze z Andrzejem Dudą. Trzeba zdobyć dodatkowe parę procent wyborców. Utrudnieniem dla kampanii PiS-u jest pojawienie się na scenie parlamentarnej Konfederacji, bo to oznacza, że w wyborach prezydenckich trzeba będzie zabiegać równocześnie o głosy skrajnej prawicy i umiarkowanego centrum. Opozycja natomiast będzie musiała walczyć zarazem o sympatię tegoż samego umiarkowanego centrum i skrajnej lewicy typu Biedroniowego. Obaj kandydaci obecni w drugiej turze będą musieli umiejętnie balansować między "swoją" skrajnością a umiarkowanym centrum. Wygra ten, kto więcej zyska w centrum, a mniej straci na skrzydle. Do umiarkowanego centrum będą słane umizgi od obu pretendentów. O to toczy się rozgrywka - dobrze rozumie to Andrzej Duda, o czym świadczy jego przedwczorajsze wystąpienie na inaugurację Sejmu. Kandydat PiS-u musi się tym ludziom zaprezentować jako nieortodoksyjny PiS-owiec. A kandydat opozycji - jako nieortodoksyjny Platformers. Zobaczymy dziś wieczorem, czy rozumie to nowy marszałek Senatu.