W dyskusji o odwołaniu Kamińskiego (bo dyskusja zaczęła się jakiś tydzień przed jego odwołaniem) rozważa się głównie to, czy jest on dobrym, czy też może złym szefem tej służby. Jeśli jest raczej złym, powinno się go odwołać; jeśli raczej dobrym - powinno się go pozostawić na stanowisku. Nader rzadko komentatorzy zastanawiają się, nad prawnymi warunkami odwołania, jak gdyby milcząco uznając, że to są kwestie nie do rozwikłania, i trzeba je pozostawić prawnikom. A szkoda. Bo aspekty prawne są tu niezwykle ważne. Oczywiście nie chodzi o to, żeby rozszczepiać włos na czworo - od tego są rzeczywiście profesorowie prawa i trybunały. Mnie chodzi o coś bardziej podstawowego: o wykazanie, że instytucja o której tyle ostatnio dyskutujemy, ma szczególny status prawny i że ten szczególny status nie wziął się z niczego. Po pierwsze, skoro ustawodawca postanowił, że szef CBA pełni swoją funkcję przez okres kadencji, to oznacza, że chciał tu jakiejś stabilizacji. Po co? Po to, żeby służba, która patrzy władzy na ręce, nie mogła być łatwo ubezwłasnowolniona przez tę władzę. Inaczej mogłoby się zdarzyć, że ta instytucja, utraciwszy niezależność, stanie się pustą fasadą. Ustawodawca zgodził się na możliwość odwołania szefa CBA, ale nie jako na zasadę, lecz jako na wyjątek. Zasadą jest kadencyjność, odwołanie może nastąpić tylko, gdy zachodzą okoliczności ściśle wskazane przez ustawę. Czyli szef CBA nie jest tak po prostu urzędnikiem administracji, nawet wysokim urzędnikiem, jak - powiedzmy - minister. Wysokiego urzędnika administracji premier może w każdej chwili odwołać bez podania przyczyny. Zwykle mówi się wtedy o utracie zaufania. Premier utracił zaufanie do swojego ministra, więc go odwołuje i w ogóle nie musi się z tego przed nikim tłumaczyć. W przypadku stanowiska szefa CBA sytuacja jest zgoła inna. Ustawa o CBA stanowi, że jego szefa można odwołać jedynie wtedy, gdy: nie korzysta on z pełni praw publicznych; nie wykazuje nieskazitelnej postawy moralnej, patriotycznej i obywatelskiej; jest skazany za przestępstwo umyślne, ścigane z urzędu lub przestępstwo skarbowe; złamał przepisy o ochronie informacji niejawnych. Premier, jak wiadomo, zarzuca Kamińskiemu wysługiwanie się jednej partii politycznej (PiS-owi), co stałoby w sprzeczności z wymogiem "wykazywania nieskazitelnej postawy moralnej, patriotycznej i obywatelskiej". Sprawa jest co najmniej nieoczywista. Dla dużej części opinii publicznej Kamiński swoimi działaniami dowodzi patriotyzmu itp., dla innych jest facetem nieco narwanym, ale motywowanym rzeczywistą motywacją walki z korupcją, partyjną stronniczość zarzucają mu zwolennicy PO i to nie wszyscy oraz doktrynerzy praw człowieka. Nie mówię: obrońcy praw człowieka, lecz właśnie doktrynerzy. Ci, którzy w jakimkolwiek mocnym wyposażeniu władzy widzą od razu cień, jeśli nie Gułagu, to przynajmniej Berezy Kartuskiej. Państwo urządzone wedle ich recept nigdy nie rozbiłoby Wołomina czy Pruszkowa, a cóż dopiero mówić o korupcji w świecie politycznym. A zatem premier swoją decyzją przeciął wszelkie wątpliwości. Ale one dalej istnieją. Po drugie, prawo przewiduje dla odwołania szefa CBA odpowiednią procedurę: decyzję podejmuje premier, po zasięgnięciu opinii prezydenta, kolegium do spraw służb specjalnych, oraz sejmowej komisji do spraw służb specjalnych. "Po zasięgnięciu opinii" oznacza tyle, że ustawodawca chciał, aby premier przed podjęciem decyzji zapoznał się z racjami tych, którzy wydają te opinie. Wprawdzie premier ma pełną swobodę, co do decyzji, może nie uwzględnić nawet trzech negatywnych opinii, ale przyjmuje się teoretycznie, że premier w takim wypadku ma dobre powody, żeby tak zrobić. Premier może się nie zgadzać z racjami kolegium, komisji i prezydenta, ale nie może się z nimi nie zgadzać a priori, a tak właśnie jest w przypadku opinii prezydenta. Donald Tusk zapowiedział już w zeszłym tygodniu, że nie będzie długo czekał na opinię prezydenta i jeśli nie nadejdzie ona niebawem, to podejmie decyzję bez niej. We wtorek tak się właśnie stało: premier podjął decyzję, nie czekając na opinię prezydenta. Jego polityczni przyjaciele tłumaczą (np. marszałek Komorowski), że przecież prezydent swoją opinię już wyraził ustnie. Wolne żarty, Panie Marszałku! W tej procedurze nie chodzi o to, żeby stało się zadość formalności (jest opinia = premier może podjąć decyzję), ale o to, żeby poprzez system obligatoryjnego opiniowania dać premierowi możliwość przemyślenia argumentów przeciwników jego domniemanej decyzji. To zaś nie da się zrobić inaczej, jak tylko w oparciu o tekst. Może prezydent w pisemnej opinii użyłby innych argumentów niż tych kilka zdawkowych uwag rzuconych do dziennikarzy podczas wizyty w Rumunii. Może powtórzyłby to samo. Ale premier nie dał prezydentowi szansy na spokojne wyłożenie racji. To tak, jak gdyby powiedzieć: pańskie zdanie mnie w ogóle nie interesuje. Tak się nie robi. I nie chodzi tylko o dobry obyczaj - ten bez wątpienia został pogwałcony. Pogwałcona też została instytucja opiniowania, bo pozbawiono ją w ten sposób sensu. Zredukowano do prostego przyjęcia do wiadomości przez decydenta, że opiniodawcy cokolwiek na temat jego decyzji sądzą. Ale co sądzą i dlaczego, przestało mieć znaczenie. Tak psieje państwo. Nie mam złudzeń, że prezydent jest obrońcą prawa i dobrego obyczaju. Lech Kaczyński w przeszłości naciągał, a być może i łamał prawo tak, jak to teraz uczynił Donald Tusk. Wtedy państwo też psiało. Wart Pac pałaca. Czy myślicie, że Tusk wypada przez to trochę mniej źle? Ja tak nie myślę. Roman Graczyk Zobacz również: Mariusz Kamiński odwołany