Czytam na stronie "Krytyki Politycznej" w tekście Macieja Gduli, jakie to, zdaniem tego autora, Europa Plus mogłaby przynieść pożytki Polsce. Na przykład takie: "Europa Plus ma szansę być przekonująca w przyszłorocznych wyborach, reprezentując optymistyczną proeuropejskość. Kwaśniewski jako jeden z głównych polityków wprowadzających Polskę do Unii reprezentować może entuzjazm, jaki temu towarzyszył, a Palikot domagać się będzie więcej Europy w Polsce, czyli więcej swobody obyczajowej, więcej równości w stosunkach miedzy płciami, ochrony mniejszości. Europa Plus może ożywić nadzieje związane z Unią i wyjść poza drętwy przekaz Donalda Tuska ograniczony do opowiadania, jak dużo pieniędzy od niej dostajemy. Projekt Kwaśniewskiego i Palikota będzie zawsze bardziej autentyczny w swoim euroentuzjazmie niż Tusk, który od pięciu lat kluczy w kwestiach światopoglądowych, na przykład w kwestii konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet". Mój kłopot polega na tym, że też opowiadam się za większą integracją w ramach Unii Europejskiej, ale kompletnie mi nie po drodze z Kwaśniewskim, Siwcem, Palikotem i Kaliszem. Opowiadam się za większą integracją w ramach Unii Europejskiej, ale akurat nie w tym obszarze. Obecna konstrukcja Unii poddaje państwa członkowskie pewnej dynamice, której najdalszym horyzontem jest federacja. Mogłoby to nastąpić nieprędko, moim zdaniem, nie wcześniej niż za 30-50 lat, bo do zbudowania federacji solidniejszej niż tylko kilka papierowych deklaracji o "wspólnej Europie" potrzebna jest najpierw rzeczywiście wspólna europejska tożsamość narodów, które ją tworzą. Wspólna europejska tożsamość oznacza w praktyce, że wszyscy uznajemy, że istnieją takie poważne obszary wspólnego zainteresowania, które powinny być wspólnie zarządzane. Na razie takich obszarów zarządzanych na modłę federalistyczną nie jest wiele, no i przede wszystkim nie obejmują one kwestii najważniejszych. Dziś wspólnie zarządzane są np. polityka celna, polityka rybołówstwa, polityka konkurencji czy polityka rolna. Także polityka spójności, co jest już czymś poważniejszym, bo pozwala (teoretycznie przynajmniej) nadrabiać biedniejszym zaległości, w które wpędziła je Historia. Ale to mało. Federalizm z prawdziwego zdarzenia będzie wtedy, gdy do tego wspólnego obszaru dojdą takie kwestie, jak polityka budżetowa, polityka fiskalna (to dwie odrębne dziedziny, nie wiedzieć czemu u nas mylone, skoro pakt budżetowy nazywamy bezmyślnie paktem fiskalnym), polityka socjalna, a w końcu także polityka zagraniczna i obronna. Dzisiaj mamy zaledwie zaczątki wspólnej polityki w tych dziedzinach, w Polsce budzące ogromne kontrowersje, większe niż w "starej" Unii. Chciałbym, żeby Unia poczyniła na tej drodze postępy i żeby Polska, krok po kroku, wchodziła w te wspólne polityki, bo jeśli nie będzie tam wchodzić, pozostanie na obrzeżach. A nie jesteśmy ani Anglią, ani Szwajcarią, więc pozostawieni na boku możemy sobie gorzej poradzić. Federalizm nie oznacza jednak ujednolicenia kultury, języka, obyczaju czy religii (zresztą, dziś w Europie wspólnym mianownikiem staje raczej agnostycyzm). Stany Zjednoczone, które są państwem federalnym, tolerują to, że w jednych stanach marihuana jest, a w innych nie jest legalna; w jednych stanach związki jednopłciowe są, a w innych nie są legalne; w jednych stanach kara śmierci jest, a w innych nie jest legalna etc. Dlaczego nasi lewicowi euroentuzjaści uważają, że integracja europejska (czyli ewolucja Unii w kierunku federalnym) musi obejmować te kwestie, w których właśnie zachowanie odrębności stanowi jedną z ważnych charakterystyk federalizmu, tego ja nie wiem. Wiem za to, że chciałbym Unii, która prowadzi wspólną politykę zagraniczną, ale nie Unii, która wymusi na państwach członkowskich lewackie ustawodawstwo w zakresie narkotyków, eutanazji, aborcji oraz małżeństw homoseksualnych z prawem do adopcji dzieci. Tacy euroentuzjaści, jak Kwaśniewski et cons., rozszerzając pojęcie federalizmu na kwestie światopoglądowe, robią słusznej idei integracji europejskiej niedźwiedzią przysługę. Roman Graczyk