Żeby to zilustrować, odwołam się do przykładu Donalda Tuska, innego silnego człowieka polskiej polityki. Nikt przecież nie powie, że Tusk rządził Platformą Obywatelską miękką ręką. Owszem, neutralizował politycznie swoich konkurentów w sposób bezwzględny - jest legion tych, którzy tego na własnej skórze doświadczyli, także obecny przewodniczący PO Grzegorz Schetyna. A jednak to było coś innego, niż eliminowanie przeciwników we własnym obozie politycznym przez Jarosława Kaczyńskiego. Tusk nie miał litości wobec tych, którzy (w jego ocenie) mu zagrażali. Nie wahał się strącać ich w polityczny niebyt. Ale czynił to metodą zakulisowych intryg i izolacji, a nie za pomocą oskarżeń o ideologiczną nieprawomyślność, czy wręcz moralną niegodziwość. To drugie zaś jest metodą Kaczyńskiego. Zadziwiające, jak szybko można przejść z kategorii najbardziej zaufanych ludzi Prezesa do kategorii: "znajduje się w kręgu podejrzeń" o sprzyjanie mitycznemu "układowi". To jest casus Janusza Kaczmarka w 2007 - 2008 roku, w którym Prezes pokładał całe zaufanie, a następnie to zaufanie zostało mu w spektakularny sposób wycofane. Podobnie było z Ludwikiem Dornem, przez lata wiernym druhem braci Kaczyńskich (czemu zawdzięczał przydomek "trzeciego bliźniaka"), który - gdy popadł w niełaskę - wystawiony został na upokarzającą publiczną krytykę co do jego moralnego prowadzenia się w sprawach osobistych. Metoda Jarosława Kaczyńskiego polega więc na swoistym zespoleniu ocen politycznych z ocenami moralnymi. Jesteś w naszym obozie politycznym, to znaczy nie tylko tyle, że podzielasz nasze cele polityczne i sposób ich przeprowadzenia, to coś znacznie więcej: jesteś po stronie Dobra. W konsekwencji, gdy poróżnisz się z nami politycznie, automatycznie przechodzisz na stronę Zła. Ta moralna absolutyzacja polityki prowadzi do jej przekształcenia z domeny konwencji, dyskusji i relatywizmu ("lepsze - gorsze") w domenę powołania, wiary religijnej i moralnego absolutyzmu ("dobre - złe"). Taki styl przyciąga rzesze zwolenników o specyficznej psychice, powiedziałbym: ludzi mało refleksyjnych, skłonnych wierzyć liderowi politycznemu tak, jak się wierzy autorytetowi religijnemu i to tylko w sprawach wiary i moralności. Tak reaguje "lud". Rozmaici doradcy, dziennikarze, elity ruchu, tak nie rozumują, wiedzą, że polityka jest z definicji domeną wyborów relatywnych, ale dostosowują swój oficjalny dyskurs do tej jak gdyby liturgii. Stąd anatemy padające na do niedawna zwolenników, a dziś przeciwników, żeby nie powiedzieć wrogów (zdrajców) we własnych szeregach. Z tym mamy do czynienia od lipca, kiedy Pan Prezydent zawetował dwie ustawy sądowe. "Kapitulacja" - komentował Michał Karnowski; "układ uzyskał chwilową przewagę" mówił wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki. Za nimi poszli inni, mniej subtelni, którzy zaczęli się doszukiwać w postawie Pana Prezydenta elementów sprzyjania oligarchii sędziowskiej rodem z PRL, wpływów WSI, czy zgoła zdrady. Nie chcę bronić tamtych decyzji Andrzej Dudy, bo w przeciwieństwie do liderów PiS-u i ich sprzymierzeńców w mediach uważam oba weta i późniejsze prezydenckie propozycje ustaw o SN i KRS za nader wątłą obronę zasad. Chodzi mi więc o to, że z punktu widzenia celów, do których zmierza PiS, Andrzej Duda jest jak najbardziej po tej samej stronie. Tak samo jak PiS zmierza do podporządkowania sądów (co się już częściowo stało w ustawie o ustroju sądów powszechnych) aktualnej władzy politycznej i widzi w tym - nie wiem, jak to możliwe - lekarstwo na naprawienie wad polskiego sądownictwa. Pan Prezydent jest w mojej ocenie bliskim sprzymierzeńcem Prezesa, a jednak Prezes skrzywił w lipcu brew na postępek Pana Prezydenta i tak już pozostało. A gdy Prezes krzywi na kogoś brew, to jest niechybny sygnał, że trzeba tego kogoś najpierw ostrzegawczo kąsać po łydkach (przytoczone wyżej wypowiedzi Karnowskiego i Terleckiego), potem zaś już ostro przywoływać do porządku (Krystyna Pawłowicz: Andrzej Duda powinien okazywać kindersztubę wobec odwiedzającego go w Belwederze prezesa Kaczyńskiego). Przecież to, co proponuje Pan Prezydent, jest wybitnie zbieżne z propozycjami PiS-u i równie sprzeczne z Konstytucją. O co więc chodzi? W sumie chyba chodzi o to, żeby pokazać "ludowi PiS-owskiemu", że ciemne siły nie śpią. Owszem, siły te bez przerwy dybią na jedynie słuszny projekt naprawy Polski. I są tak perfidne, że wkradają się nawet we własne szeregów, np. do Kancelarii Prezydenta - wszak wybranego z woli Prezesa. Czy one się tam wkradają dlatego, że prezydent Duda jest młody i niedoświadczony, czy też dlatego, że prezydent Duda zdradził (jak kiedyś zdradzili Kaczmarek i Dorn), to trzeba będzie jeszcze wyjaśnić. W każdym razie jest to paliwo, które pozwala podtrzymać ideologiczną gorączkę w myśl hasła, że sprzeczności zaostrzają się wraz z postępami walki o lepsze jutro. Roman Graczyk