Nadto spekuluje się, że tym sposobem Wałęsa miałby wrócić do wielkiej polityki. Miałby to być wstęp do jego wypromowania się jako kandydat Libertasu na prezydenta RP albo na prezydenta Unii Europejskiej (funkcja stałego przewodniczącego Unii jest przewidziana przez traktat lizboński). Wałęsa ma swoje miejsce w historii Polski. Był przywódcą strajku w sierpniu 1980 r., potem przewodniczącym legalnej Solidarności (1980-81), a w końcu - i to jest jego największa zasługa - w czasie internowania i po internowaniu nie uległ naciskom komunistów i nie stanął na czele jakiejś rozbijackiej niby-Solidarności. Tym sposobem uratował nasz ówczesny najcenniejszy polityczny kapitał. Ten kapitał przetrwał w nie najgorszej kondycji do 1989 r. i walnie się przyczynił do Wielkiej Przemiany roku 1989. Jak byśmy krytycznie nie oceniali ostatniego dwudziestolecia, fakt, że Polska miała w roku 1989 r. elity polityczne wychowane przez antytotalitarną opozycję zaważył kapitalnie na przebiegu Wielkiej Przemiany. Kto nie wierzy, niech spojrzy na kraje, gdzie analogicznej siły nie było: w większości tych krajów transformacja ustrojowa napotkała na dużo większe problemy. Są to więc wielkie zasługi. Ale - mówiąc szczerze do bólu - to by było na tyle. Bo od roku 1990 Wałęsa jest - powtarzam to konsekwentnie od blisko dwudziestu lat - wielkim szkodnikiem. Opierając się na swojej legendzie zabiega głównie o własne interesy: o uznanie, o splendor, o wyczyszczenie kompromitujących go dokumentów sprzed 1976 r., w końcu też o pieniądze. I wszystko to w złym stylu. Jego prezydentura była jedną wielką katastrofą - z pewnością dużo lepszym prezydentem jest Lech Kaczyński, ale dużo lepszym prezydentem od Wałęsy był też Aleksander Kwaśniewski. Wałęsa jest dyletantem. To się politykom zdarza. Ale on należy do tej specyficznej kategorii dyletantów, którzy w swoim mniemaniu znają się na wszystkim doskonale. Jako prezydent nie miał najmniejszego wyczucia swego wysokiego urzędu. Kompletnie nie rozumiał, że prezydent musi działać jako część skomplikowanej machiny państwowej i w ramach przydzielonych mu przez prawo kompetencji. Zachowywał się nie jak prezydent demokratycznego pasywa, ale jak car. Niektórzy tłumaczyli to jego impulsywnym charakterem, powiadając, że po upływie kadencji, jako były prezydent i żywa legenda Solidarności będzie dla Polski użyteczny. Nic z tych rzeczy. Wałęsa odkąd przestał być prezydentem nie zachowuje się ani z większym dystansem do samego siebie, ani z większą znajomością rzeczy. Raz za razem kompromituje się, a przy okazji - jako postać historyczna - kompromituje Polskę. Ostatnia sekwencja wydarzeń z udziałem Wałęsy, ta wiążąca się z partią Libertas, nie zaskakuje w tym sensie, że to nie jest to nic nowego. Wałęsa nigdy nie miał stałych przekonań, więcej: nie miał w ogóle żadnych przekonań. Miał za to zawsze duże wyczucie swoich interesów i o nie konsekwentnie zabiegał. Każdemu wolno być dyletantem i każdemu wolno być interesownym. Tylko dlaczego z takim uporem niemała część elit politycznych i intelektualnych Polski od dawna lansuje Wałęsę jako męża stanu? Nigdy nim nie był, nie jest nim i chyba nigdy już nim nie będzie. Nie może być mężem stanu dyletant, który udaje mędrca i cwaniak, który udaje altruistę. Wałęsa "tak po prostu ma" i Bóg z nim. Ale nasz narodowy "problem z Wałęsą" bierze się także z tego, że wielu ludzi obdarzonych autentycznym autorytetem żyruje te jego roszczenia do wielkości. Roman Graczyk