Kandydaci opozycyjni, czy formalnie przerwali kampanię, czy nie, faktycznie jej nie prowadzą. Kandydat obozu władzy, chociaż sam nie przejawia większej aktywności, automatycznie korzysta z tego, że rząd jest bardzo aktywny w walce z epidemią. To w oczywisty sposób faworyzuje prezydenta Dudę, a zmniejsza szanse jego konkurentów. Dlatego Prawo i Sprawiedliwość tak parło do przeprowadzenia wyborów 10 maja lub nieznacznie później, ciągle w czasie nasilenia epidemii. Jednak ostatnio coś się - być może - załamało w sondażach. Myślę o badaniu Maison & Partners z 3-7 kwietnia, w którym w wyborach chce na pewno wziąć udział tylko 21 proc. badanych, a to oznacza, że nawet część elektoratu PiS-u zaczyna obawiać się wyborów jako ewentualnego źródła zakażenia koronawirusem - mimo ich korespondencyjnej formy. Jeśli to byłoby prawdą, to sam fundament taktyki PiS-u od początku epidemii, który wyzyskiwał fakt innej reakcji elektoratów władzy i opozycji na zagrożenie koronawirusem, byłby spróchniały. To mogło być decydującym czynnikiem wpływającym na zgodę PiS-u na przesunięcie wyborów. Bo tak należy rozumieć złożenie w Sejmie wczoraj projektu zmiany Konstytucji, wydłużającej kadencję prezydenta o dwa lata. Wprawdzie PiS ze swoimi koalicjantami nie ma większości konstytucyjnej, ale może się okazać, że na początku maja opozycji będzie się opłacało poprzeć takie rozwiązanie - mimo że obecnie zarzeka się, iż tego nie zrobi. Gdyby jednak wybory miały odbyć się 10 maja, czy niedługo potem, opozycja musiałaby się zdecydować, czy wzywa do poparcia swoich kandydatów, czy - przeciwnie - do bojkotu. Propozycja Aleksandra Kwaśniewskiego, by wystawić w pierwszej turze wspólnego kandydata, jest interesująca. Co nie znaczy, że nie jest kwestionowalna. Były prezydent wysunął ją w przekonaniu, że bez takiego zjednoczenia opozycji Andrzej Duda wygra w pierwszej turze - bo tak to do niedawna wyglądało. Gdyby tak było, to rzeczywiście tylko wspólny front w pierwszej turze pozwalałby ratować marzenie o sukcesie opozycji. Ale i przy tym założeniu jest się czego obawiać (Kwaśniewski, zresztą, tego nie skrywa) w zakresie transparentności, a na koniec uczciwości tych wyborów. Moim zdaniem to jest najsłabszy punkt propozycji byłego prezydenta. Jeśli jednak zjawisko, które zdaje się wskazywać ostatni sondaż Maison & Partners, jest rzeczywiste, to by oznaczało, że Andrzej Duda nie wygrywa w pierwszej turze nawet przy rozproszeniu opozycji, zaś w drugiej mogłoby go pokonać dwóch centrowych kandydatów: Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz. Wtedy nie byłoby potrzeby wystawiania wspólnego kandydata opozycji w pierwszej turze, wystarczyłaby lojalna praca w drugiej turze na rzecz tego, który stawałby tam do konkurencji z urzędującym prezydentem. Ale - znowu - jak w poprzednio rozważanej hipotezie, mamy ten sam problem transparentności i uczciwości wyborów. Łatwy dostęp osób niepowołanych do pakietów wyborczych, brak nadzoru międzynarodowych kontrolerów, już nie mówiąc o nierównych możliwościach prowadzenia kampanii, wszystko to sprawia, że uznanie tych wyborów za wolne wydaje się w najwyższym stopniu wątpliwe. To jest - toutes proportions gardeés - jak dylemat Stanisława Mikołajczyka w 1945 r.: czy wchodzić do gry, której reguł samemu się nie kontroluje, a zaufanie do partnera jest niskie. Wtedy Mikołajczyk liczył na to, że presja Aliantów wymusi na polskich komunistach przestrzeganie uczciwych reguł. Nie udało się, bo ta presja była dalece niewystarczająca. Zatem najważniejsze pytanie na dziś brzmi: czy istnieją instrumenty wymuszenia na rządzących w warunkach epidemii respektowania reguł wolnych wyborów? Jeśli odpowiedź brzmi "tak", to trzeba w to wchodzić. Jeśli "nie", to nie ma znaczenia, że w sondażu Hołownia czy Kosiniak-Kamysz wygrywają w drugiej turze, bo oficjalnie i tak przegrają. Inaczej mówiąc, dylemat opozycji sprowadza się do pytania, czy istnieją narzędzia wymuszenia reguł uczciwej konkurencji w tych wyborach. Roman Graczyk