Teraz przystępuje do stworzenia własnej - filmowej - opowieści o przywódcy "Solidarności" i już zapowiada w ostrych słowach, że nie daruje takim ludziom jak Cenckiewicz i Gontarczyk. I, toczka w toczkę zgodnie z obowiązującym w obozie antylustracyjnym słownictwem, powiada, że wie, jakimi motywami kierują się ci, którzy głośno mówią o tym okresie w życiu Wałęsy, kiedy współpracował on ze Służbą Bezpieczeństwa. Wajda to wie, ponieważ zna na pamięć kanon antylustracyjnej ideologii, budowanej w Polsce od wielu lat, ale szczególnie od czasu "sprawy Wałęsy". Ta ideologia (jak każda) daje przecież odpowiedź na każde pytanie. Jej heroldzi z łatwością wniknęli w duszę tych, którzy odkrywają czarną kartę w życiorysie Wałęsy. Wniknęli tam, więc wiedzą, co tamtym w duszy gra. Wiedzą, otóż, bez żadnych wątpliwości (ideolodzy nie miewają wątpliwości, oni posiedli niewzruszoną wiedzę, jak gdyby oświecił ich sam Duch Święty), że tacy jak Cenckiewicz i Gontarczyk kierują się zawiścią. Sami nie wykazali się odwagą, więc strącają z piedestałów prawdziwych bohaterów. Proste jak drut. To, że prawdziwe życie historycznych bohaterów bywa nieproste, pogmatwane, a nawet może niekiedy zawierać niejakie moralne sprzeczności, nie mieści się w tej ideologii. Bohater jest biały, a szwarccharakter (Zyzak jakiś) - czarny. Koniec i kropka. Jak Wajda zapowiedział, tak też zapewne zrobi. Jego prawo. Ale naszym prawem, publiczności oglądającej jego filmy, jest oceniać je tak, jak je mogą oceniać wolni ludzie w wolnym kraju. I tu już mamy problem. Bo Wajda słynie z tego (w światku filmowym najpierw, ale nie tylko, bo także w światku intelektualnym, a w końcu i w medialnym), że nie znosi krytyki na swój temat. To się zdarza wielu twórcom, jednak u Wajdy ta postawa przybrała postać bardziej chorobliwą. Mistrz swoją postawą niejako wymusza milczenie lub w najlepszym razie dziwaczne miny tych, którzy próbują powiedzieć o jego współczesnej twórczości krytyczną prawdę, ale tak, żeby go nie urazić. Kto nie wierzy, niech przejrzy recenzje chociażby po "Tataraku", ale ta sytuacja trwa już przecież od lat. Bo Andrzej Wajda, jak wielu twórców, zrobił rzeczy lepsze i gorsze. Był wielki (jak w "Popiele i diamencie", "Brzezinie", "Weselu", "Ziemi obiecanej" czy "Człowieku marmuru") i był znacznie gorszy, a czasami wręcz kiepski, jak w większości swoich filmów od lat 80. poczynając. Wielu artystów tak ma, ale tylko Wajda ma w Poslce taką pozycję, że o tym praktycznie nie wolno pisać. Czy teraz nie będzie wolno pisać, co się naprawdę o jego dziele myśli, jeśli prawem serii film o Wałęsie będzie znowu kiepski? A jaki będzie? Nie ulega wątpliwości, że Wajda wychodzi z fałszywych ocen co do pewnego - niebłahego przecież - epizodu w życiorysie Wałęsy i z fałszywych ocen co do motywów historyków opisujących ten epizod. W logice z fałszywych przesłanek można wyprowadzić prawdziwe twierdzenie. Czy w sztuce z fałszywych przesłanek można stworzyć udane dzieło, tego ja nie wiem. Chciałbym tylko, żeby nam znowu nie zamykano ust - prośbą, groźbą, skarceniem przez "moralne autorytety" - jeśli - mimo całej legendy Wajdy - będziemy mieli jakieś wątpliwości. Gdy film Wajdy pojawi się już na ekranach, powstanie sytuacja podwójnej próby. Film o człowieku, który uczynił polską debatę historyczną zakładnikiem swej pogmatwanej biografii, robi oto człowiek, który uczynił polską krytykę filmową zakładnikiem swojej twórczej niemocy. Jak zdamy ten egzamin? Roman Graczyk