Powiadam: prawie, bo w końcu unijne młyny sprawiedliwości mielą, ale nie tylko powoli, lecz i nieskutecznie. Nie wiem, czy można mieć o to jakiś szczególny żal do Unii. Chyba nie, po prostu sytuacja, z jaką mamy do czynienia od pięciu lat w Polsce (i od 10 lat na Węgrzech) jest czymś całkowicie nowym w Unii i w gruncie rzeczy mało prawdopodobnym z punktu widzenia jej założeń ideowych, poczynając od Traktatów Rzymskich, poprzez wszystkie późniejsze zmiany integracyjne (zwiększające jej spójność) i terytorialne (zwiększające jej liczebność). Unia okazała się bezbronna, zgoda, ale wobec zagrożeń, które w tym klubie gentlemanów uchodziły za niemożliwe. Teraz, kiedy Pan Orban i Pan Kaczyński zmieniają ustrój Węgier i Polski na niezgodny z unijnymi (i szerzej: zachodnimi) standardami, Unia z niedowierzaniem przeciera oczy, dziwi się, że "oni to jednak zrobili" i próbuje znaleźć jakiś sposób na tych obu psujów liberalnej demokracji. Właśnie go znalazła. I Orbanowi z Kaczyńskim chodzi o to, żeby go przynajmniej maksymalnie zdyskredytować, jeśli nie dałoby się go zablokować. Bo oto, o ile orzeczenia TSUE tylko w nieznacznym stopniu przyhamowały dewastację polskiego wymiaru sprawiedliwości, a art. 7 Traktatu okazał się nieoperacyjny z powodu wymogu jednomyślności, o tyle nowe narzędzie może wreszcie przełamać tę bezsilność. Tzw. warunkowość budżetowa, a więc powiązanie przyjęcia budżetu UE na lata 2021-2027 i nadzwyczajnego planu ratowania gospodarek państw członkowskich zniszczonych przez skutki pandemii, z przestrzeganiem praworządności będzie głosowana w Radzie Unii większością kwalifikowaną. A to oznacza, że Polska i Węgry (nawet poparte przez Słowenię) nie mają żadnych szans uchronić się przed nim. Dlatego grożą zawetowaniem budżetu i planu ratunkowego. Użycie veta byłoby - w kategoriach unijnej współpracy, owszem niełatwej, ale jednak zawsze nakierowanej na kompromis - sięgnięciem bo bombę atomową, gdyż jak zawsze wszyscy w Unii czekają no nowy budżet, a co więcej wszyscy czekają z wielką niecierpliwością na plan ratunkowy, który pozwoliłby w istotnym stopniu łatwiej podźwignąć europejskie gospodarki z po-Covidowej recesji. Zarazem byłby to strzał w kolano Polski i Węgier, bo akurat oba nasze kraje potrzebują tych pieniędzy jeszcze bardziej niż reszta Unii, a także dlatego, że po użyciu bomby atomowej nic w relacjach polsko-unijnych i węgiersko-unijnych nie byłoby już jak dawniej. Dotąd Polska i Węgry były od kilku lat traktowane jak dzieci specjalnej troski, lecz przecież z nadzieją, że może dorosną. Odtąd będą zapewne traktowane tak, jak zarażone tyfusem, czyli izolowane politycznie. Skutki tej izolacji będą daleko idące i raczej nie przesadzają ci, którzy mówią, że byłby to istotny krok na drodze do wyjścia obu naszych państw z Unii. "Istotny krok na drodze" nie oznacza jeszcze automatycznie wyjścia, ale znacznie zwiększa prawdopodobieństwo scenariusza, który dla nas byłby - nic mniej - po prostu narodową katastrofą. Droga do tej katastrofy jest na szczęście dość długa, nic jeszcze nie jest przesądzone, tym niemniej po użyciu bomby atomowej nikt nas w Unii nie tylko nie będzie trzymał, ale wręcz będziemy z niej - przez jednych mniej, przez innych bardziej stanowczo - wypychani. Na krótką metę może to oznaczać bardzo prawdopodobne (zapowiedzieli to niektórzy politycy ważnych państw członkowskich) użycie traktatowej procedury tzw. wzmocnionej współpracy międzyrządowej, aby stworzyć własny - bez Polski i Węgier - plan ratunkowy. W takim scenariuszu, wymagającym wszak nieco mozołu, nie dostaniemy z Funduszu Odbudowy ani pół euro, inni zaś stworzą analogiczny fundusz, którym podzielą się sami i tchną w swoje ledwo zipiące gospodarki trochę ożywienia. Żadnego mozołu państw nieprzychylnych Polsce i Węgrom, po użyciu przez nie bomby atomowej, nie potrzeba, żeby skasować dwa nowe unijne programy finansowe, zwyczajnie dlatego, że one istnieją w nowym wieloletnim budżecie, a nie będzie ich w prowizorium budżetowym, które nastanie w miejsce zawetowanego budżetu. Wiadomo, w jakim stanie jest polski system ochrony zdrowia, dałoby się go poratować ze środków Funduszu Zdrowotnego, tyle że takiego funduszu nie będzie. Wiadomo, jak bardzo Polska potrzebuje pieniędzy na dokonanie głębokiej transformacji energetycznej swojej, tak zależnej od węgla, a tak mało opartej na czystych źródłach energii, gospodarki. Mieliśmy przez kilka lat - słuszne - żale do Unii o to, że stawiane przez nią cele ekologiczne nie uwzględniają naszego szczególnego położenia pod tym względem. No dobrze, na te żale wymyślono w nowym wieloletnim budżecie Fundusz Sprawiedliwej Transformacji. Tyle, że jego też nie będzie wskutek naszego wstawania z kolan. PiS-owscy stratedzy podpowiadają Panu Prezesowi jedno, jak sugerują, genialne w swojej prostocie, rozwiązanie: trzeba przeczekać do końca prezydencji niemieckiej, czyli do 31 grudnia, bo potem nastanie przychylniejsza Polsce prezydencja portugalska i problem rozwiąże się sam. Oj, chyba się nie rozwiąże, niestety. Załóżmy, że mamy już prezydencję portugalską. Co się wtedy dzieje? W Radzie nie głosują wyłącznie Niemcy, lecz 27 państw. Co najmniej 24 z nich będą silnie naciskać na prezydencję portugalską, żeby wreszcie poddać pod głosowanie mechanizm warunkowości. A gdy dojdzie już do głosowania, to wynik będzie 24 do 3 lub 25 do dwóch, niewiele lepiej od wiktorii brukselskiej Pani Premier Szydło w 2016 roku. Lecz załóżmy, że do głosowania w Radzie w ogóle nie dochodzi, bo wcześniej (zapewne przed szczytem europejskim z 10-11 grudnia) Polsce i Węgrom udaje się szantażem w sprawie budżetu i planu ratunkowego uzyskać wycofanie się Parlamentu i Komisji z pomysłu "warunkowości". Taka perspektywa, jakkolwiek mało realna, stawia przed nami z całą ostrością pytanie, po co nam to veto (w tym przypadku: skuteczny szantaż vetem)? Słyszę w ostatnich dniach niekiedy argument, że w ogóle veto jako takie to jest coś, czego powinniśmy się wystrzegać z dwóch powodów. Bo w naszej historii to wywołuje upiory upadku I Rzeczypospolitej, a także dlatego że stosowanie veta w Unii to wkładanie kija w szprychy i w ogóle obciach. To nie są dobre argumenty. I Rzeczpospolita rzeczywiście upadła z powodu zanarchizowania swojego ustroju, ale nie dlatego, że w naszym Sejmie w ogóle istniała instytucja veta, tylko dlatego, że veto stało się instrumentem nadużywanym, a przez to dla państwa paraliżującym. W Unii zaś veto jest instrumentem legalnym i niekiedy używanym. Dopóki nie powstanie w Unii (lub, czego się obawiam, w jej twardym jądrze, a więc z wyłączeniem takich państw jak Polska) mocna świadomość wspólnych interesów nie tylko gospodarczych, ale wprost politycznych, świadomość tego, co Emmanuel Macron nazywa l’Europe-puissance, dopóty w jej organach zarządzających będzie obowiązywało w wielu dziedzinach głosowanie jednomyślne - czyli także prawo veta. Problem nie w tym, że Polska w ogóle używa veta, czy też groźby veta, lecz w tym, w jakiej obecnie sprawie, w jakich okolicznościach i - co może najważniejsze - w imię czego go używa. Roman Graczyk