Kiedy jednak nie udawało się wydarzeń z 1992 r. "przykryć", starano się je przedstawić jako żałosną próbę obrony kiepskiego rządu przy pomocy lustracji - i tylko tyle. Taka też jest teza tekstu mojego sąsiada w Interii - Roberta Walenciaka (felieton "Jedno zdanie, a ile bujd!" czytaj TUTAJ). Z drugiej strony mamy taki dyskurs, w którym rząd Jana Olszewskiego jest li tylko ofiarą antylustracyjnej akcji partii przerażonych ujawnieniem swoich liderów jako b. agentów SB. Tak pisze o tej rocznicy Piotr Semka w ostatnim numerze "Uważam Rze" ("Duch nocy teczek", 4-10 czerwca 2012). Nie ulega dla mnie wątpliwości, że minister Macierewicz (ale polityczną odpowiedzialność za to ponosi także premier Olszewski) posłużył się informacjami z "zasobu archiwalnego MSW" do rozgrywki politycznej. I że te informacje miały zaszantażować niektóre partie, co dałoby powiększenie mniejszościowej koalicji i w efekcie przetrwanie rządu. O tyle rację ma Walenciak. To jest prawda o operacji Macierewicza, ale nie cała prawda. Bo żeby zrozumieć tamtą sytuację, trzeba koniecznie przypomnieć, że uchwała (nie ustawa!) Sejmu wzywająca ministra spraw wewnętrznych do sporządzenia informacji na temat polityków - informatorów UB/SB była, po pierwsze, nieprecyzyjna, a po drugie dawała ministrowi bardzo mało czasu na wykonanie tej skomplikowanej pracy - o wiele za mało. Nie było do końca jasne w świetle tej uchwały, co ma zawierać dokument przygotowany przez ministra: czy tylko zestawienie nazwisk polityków zarejestrowanych jako osobowe źródła informacji, czy też zestawienie nazwisk tych, którzy rzeczywiście byli takimi źródłami. Nie wydaje się jednak, aby minister Macierewicz specjalnie starał się oddzielić ziarno od plew, ale nawet gdyby się był starał, nie było to wykonalne w ciągu dwóch tygodni. Dzisiaj, gdy od z góra 10 lat działa Instytut Pamięci Narodowej i powstał solidny gmach wiedzy o metodach pracy operacyjnej SB, o metodach ewidencji, o metodach werbunku współpracowników, o wewnętrznych normatywach obowiązujących w MSW, tego rodzaju zadanie byłoby możliwe do wykonania (oczywiście pod warunkiem, że zatrudniono by do takiej pracy fachowców). Wtedy to nie było żadną miarą możliwe. Inna sprawa, że Macierewicz celowo grał na dwuznaczności, jaką wytworzyła uchwała lustracyjna Sejmu. Tuż przed 4 czerwca powiedział Wiesławowi Chrzanowskiemu, swojemu szefowi ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, że wedle dokumentów, które poznał, Chrzanowski nie donosił, ale zgodnie z prawem on musi go "wykazać" w owym sławetnym zestawieniu. Czy rzeczywiście musiał? Moim zdaniem uchwała Sejmu była nie do wykonania, bo o ile dało się zweryfikować informacje dotyczące jednego czy drugiego polityka, nie dało się ich w tak krótkim czasie zweryfikować wszystkich. W tym sensie Macierewicz, rzeczywiście musiał "wykazać" Chrzanowskiego, aby nie narazić się na zarzut, że z większą starannością podszedł do "swoich" niż do "obcych". Sadzę, że jedyne uczciwe wyjście było takie, że minister oświadcza, że nie może wykonać uchwały w ciągu dwóch tygodni i prosi o dodatkowe - na przykład - dwa miesiące. Jeśli zaś Sejm by mu tego odmówił, to powinien był ogłosić zdobyte informacje, wyraźnie podkreślając, że trzeba się wstrzymać z ich interpretacją, i że on w żadnym razie takiej interpretacji nie daje. Wiemy zaś, że Macierewicz w tamtym czasie mnożył sprzeczne wypowiedzi na temat tego, czym jest, a czym nie jest jego "lista". Nie ulega - z kolei - żadnej wątpliwości, że powstały w wyniku ogłoszenia "listy Macierewicza" sojusz części dawnego obozu solidarnościowego i partii postkomunistycznych z prezydentem Wałęsą miał za spoiwo sprzeciw wobec ujawnienia agenturalnej przeszłości wielu wpływowych polityków. Nie tylko wobec, po trosze nieporadnej, a po trosze manipulatorskiej, metody Macierewicza, ale także, jeśli nie przede wszystkim wobec ujawnienia rzeczywistych byłych agentów. Późniejsze dzieje "frontu odmowy" w stosunku do każdej formy lustracji dowodzą tego aż nadto wymownie. W tym sensie rację ma Semka. To prawda, ale - znowu - nie cała prawda. Bo jest niezbitym faktem, że rząd Olszewskiego stracił większość w Sejmie już w marcu 1992, od tego czasu politycznie dryfował i nic nie wskazywało na to, że może się z tego dryfu wydobyć. I z pewnością "teczki" były nie tylko sposobem na ujawnienie prawdy, ale i sposobem na przetrwanie tego rządu. A ponieważ operacja została przeprowadzona nie tylko nieporadnie, ale i nieuczciwie, dostarczyło to paliwa równie nieuczciwym manipulatorom historii, którzy ukuli legendę o rządzie "chorym z nienawiści". Mity są bardziej spójne i lepiej się nadają do politycznej mobilizacji. Ale jedynie prawda jest ciekawa. Roman Graczyk