Nie chodzi w nim przecież o ujednolicenie podatków, w takim wypadku Polska nie byłaby nim zainteresowana, lecz tylko o ustanowienie legislacyjnych (a najlepiej konstytucyjnych) barier dla deficytu budżetowego i długu publicznego. Zgoda co do zasady, wypracowana w poniedziałek w Brukseli, była trudna do wyobrażenia jeszcze pół roku temu - przed zaostrzeniem, w lecie i na jesieni, kryzysu długu suwerennego w Hiszpanii, Portugalii, Grecji i we Włoszech; przed obniżeniem, w styczniu, noty ratingowej większości państw strefy euro przez Standard & Poors. Tymczasem notoryczny deficyt budżetowy jest zmorą prawie wszystkich państw unijnych (np. Francja nie miała zrównoważonego budżetu od prawie czterdziestu lat). W konsekwencji wieloletniego kumulowania się deficytów budżetu narasta dług publiczny, w niektórych przypadkach grubo przekraczając 100 proc. PKB. Wszystko to obniża rentowność papierów dłużnych emitowanych przez banki centralne dla łatania bieżących potrzeb, ergo: zwiększa koszty dalszych koniecznych pożyczek. Jest to jeden z ważniejszych czynników kryzysogennych, oczywiście niejedyny. Krótko mówiąc, Europejczycy od kilku dziesięcioleci wydają więcej niż zarabiają, a w sytuacji mizernej koniunktury gospodarczej, która w Europie stała się raczej normą niż wyjątkiem, prowadzi to europejskie gospodarki i nasze państwa na skraj przepaści. Polska ma się pod tym względem lepiej niż większość członków strefy euro, ale z pewnością nie ma się dobrze: nierównowaga naszych finansów publicznych jest ważnym czynnikiem ryzyka inwestycyjnego, a więc hamowania wzrostu, nie mówiąc już o poczuciu ekonomicznego bezpieczeństwa Polaków (groźba utraty pracy, groźba niespłacalności zaciągniętych kredytów etc.). Jest więc dość oczywiste, że trzeba było temu położyć kres. Mówiło się o tym w Unii od dawna, tyle że nie było sposobu, aby rzecz całą przeprowadzić politycznie. Teraz sposób się znalazł - dzięki dramatycznemu zaostrzeniu kryzysu w ostatnich miesiącach. Zresztą Polska od dawna ma w swoim prawie wewnętrznym regulacje, które zobowiąże się przyjąć podpisując w marcu pakt. Taka jest istota poniedziałkowego porozumienia, co uznałem za słuszne wyklarować, bo w medialnym zgiełku zwykle nie zwraca się uwagi na to, co najważniejsze - i teraz przeważnie też nie. Oczywiście, reforma jest kontrowersyjna - jak każda reforma - bo ona po pierwsze kosztuje, a po drugie, ustanawia jakąś hierarchię wpływów. Nie każdy kraj unijny chce zapłacić te koszty, nie każdy chce się zgodzić na nową "architekturę europejską", która się z paktu budżetowego wyłania. Najpierw boli nas, że pakt podyktowały Niemcy. Można zrozumieć, że nas boli, ale czy nie można zrozumieć irytacji Niemiec, które od lat finansują największą część długów swoich europejskich partnerów, którzy popadli w tarapaty, a widzą, jak efekty zaciskania przez nich pasa idą na marne. Pewnie pani Merkel przesadziła z propozycją ustanowienia ścisłej kontroli strefy euro nad budżetem greckim - ta propozycja upadła, ale czy można się dziwić, że Niemcy powiedzieli: wykładamy dalej nasze pieniądze, ale już nie do garnka o dziurawym dnie. Uważam, że te obiekcje moglibyśmy sobie darować. W końcu przyjęte reguły są zdroworozsądkowe i jeśli wreszcie znalazł się ktoś, kto potrafił je w Unii przeforsować, to dobrze. Ale boli nas też niedopuszczenie do głównego stołu. Tu już oceniałabym obiekcje krytyków z większym zrozumieniem. Bo tu rzeczywiście dochodzimy do kwestii narodowego interesu Polski. Premier miał rację, że domagał się prawa obecności państw spoza strefy euro na obradach strefy. Mamy w ręku dobry argument: skoro Polska długofalowo planuje wejście do strefy, musi przynajmniej wiedzieć z pierwszej ręki, co się w strefie euro dzieje. Jest oczywiste, że kilka krajów z historycznego jądra UE od lat naciska, choć raczej zakulisowo niż wprost, na utworzenie czegoś na kształt "Unii w Unii". W tej węższej strukturze, na przykład zbudowanej w oparciu o strefę euro, dokonywałaby się rzeczywista integracja, taka, o jakiej marzyli kiedyś ojcowie-założyciele, zaś pozostałe kraje byłyby jakiegoś rodzaju otuliną tej "Unii właściwej". No i teraz trzeba sobie postawić fundamentalne pytanie: czy w interesie Polski jest nie dać się wypchnąć z tej rysującej się "Unii właściwej", czy też - przeciwnie - powinna pozostać tylko w owej otulinie? Rozumiem krytyków taktyki premiera w Brukseli, który zarzekał się przed poniedziałkiem, że się nie zgodzi na wykluczenie Polski ze szczytów strefy euro, a w ostateczności zgodził się na jakiś niedookreślony kompromis: o rzeczywiste prawo obecności przy stole będziemy się jeszcze musieli bić. Ale rozumiem pod tym względem tylko tych krytyków, którzy strategicznie opowiadają się za wchodzeniem do "Unii właściwej". Jeśli zaś ktoś - tak jak PiS i SP - uważa, że nie powinniśmy tam wchodzić, to jaki ma tytuł do tego, żeby skarżyć się na nieudolność Tuska? Przecież z punktu widzenia wizji Polski w Unii, drogiej Jarosławowi Kaczyńskiemu i Zbigniewowi Ziobrze, nie powinniśmy godzić się na większą integrację, a obecność przy stole oznacza właśnie większą integrację. Tak więc powinniśmy sobie pewne rzeczy, odnoszące się do naszej obecności w Unii, najpierw wyjaśnić w domu. Inaczej dyskurs: za czy przeciw europejskiej polityce rządu, brzmi fałszywie. Więcej szczerości, Panowie! Roman Graczyk