Można ubolewać, że dokonuje się to w tak mało demokratycznym trybie: z procesu wyłaniania kandydatów został wyłączony Parlament Europejski, nie ustanowiono też żadnego ciała dokonującego oceny i wstępnej selekcji kandydatów. Polska propozycja przeprowadzenia "castingów" na te stanowiska nie była sama w sobie głupia, jeśli założyć, że kandydaci powinni się jakoś zaprezentować i przywódcom, którzy ostatecznie zadecydują, i europejskiej opinii publicznej (chociaż lepiej powiedzieć: europejskim opiniom publicznym - w liczbie mnogiej). Problem w tym, że Polska nie zgłosiła swoich pomysłów szwedzkiej prezydencji, lecz wyskoczyła z nimi jak Filip z konopii - przez co pogrzebała w zarodku szanse na ich sukces. Zatem wybór tych dwóch osobistości leży od początku do końca w rękach szefów rządów i (niekiedy, jak w przypadku Francji) szefów państw. Wiadomo, że przedstawiciele państw większych, silniejszych i lepiej zakorzenionych w Unii mają większy wpływ na te decyzje niż pozostali. Tym niemniej kandydaci muszą uzyskać poparcie znacznej większości po to, by na koniec dało się ogłosić (a przynajmniej milcząco uznać), że wyboru dokonano na zasadzie consensusu. A to oznacza, że więksi, silniejsi i lepiej zakorzenieni potrzebują głosów tych pozostałych. Na to może liczyć Polska, tym bardziej, że spośród tych "pozostałych" jest jednym z najważniejszych. Polska nie wystawia swojego kandydata, może natomiast wybierać spośród tych, którzy się liczą, takiego, który dla nas jest najlepszy, a przynajmniej najmniej zły. W dzisiejszym "Dzienniku - Gazecie Prawnej" czytam, że Polska poprze kandydata, który będzie miał zbieżne z nią poglądy w trzech sprawach: polityki wschodniej, polityki energetycznej i stosunków z USA. Mniej więcej wiadomo, jakie Polska ma stanowisko w sprawie polityki wschodniej Unii. Chodzi o pomoc krajom postsowieckim w zbliżeniu do unijnych standardów, co stworzyłoby warunki do ewentualnej ich akcesji w przyszłości, a gdyby nawet do niej nie doszło, to przynajmniej wytworzyłoby na wschód od Unii obszar większej niż dziś politycznej przewidywalności, a także obszar większego dobrobytu. Mówimy oczywiście o kierunku oddziaływania - wiadomo bowiem, że sprawy są diablo trudne i w tej chwili tendencje panujące na tym obszarze nie są zachęcające, delikatnie rzecz ujmując. W scenariuszu pesymistycznym chodziłoby o to, żeby przynajmniej opóźniać te niekorzystne tendencje. Mniej więcej wiadomo, o co nam chodzi w polityce energetycznej. O to, żeby zapewnić bezpieczeństwo energetyczne wszystkich członków UE, także tych, którzy z takich czy innych powodów mogliby być na celowniku agresywnej polityki surowcowej Rosji. Po to jesteśmy w Unii, aby mieć jej wsparcie przeciwko rosyjskiemu szantażowi. Zapewne w zakresie unijnej polityki wobec Stanów Zjednoczonych Polsce chodzi o to, aby skłonić Amerykanów, by nie porzucali swego zaangażowania w Europie - na co oni obecnie wyraźnie mają ochotę. Większość poważnych polityków europejskich też jest tego zdania - wbrew istniejącym tu i ówdzie atawistycznym antyamerykanizmom. Zwracam uwagę, że spośród tych trzech ważnych dla Polski obszarów - w dwóch postulujemy politykę, na którą w Unii nie ma powszechnej zgody. My mamy interes w tym, aby unijnych partnerów przekonać, że taka polityka na dłuższą metę wszystkim się opłaca. Mamy w ręku ważkie argumenty, ale musimy nad tym solidnie popracować. Musimy tu wejść w spór z niejednym narodowym egoizmem, szczególnie tych krajów, które są dziś odporne na rosyjski szantaż - energetyczny i każdy inny. Jeśli jednak mamy taką trudność, to byłoby dobrze, gdybyśmy w tym trzecim obszarze - gdzie nasze interesy nie są aż tak rozbieżne z interesami najważniejszych unijnych krajów - nie stwarzali sobie sami niepotrzebnych kłopotów. Takie kłopoty mogą powstać, jeśli Polska będzie się upierać przy prowadzeniu amerykańskiej polityki przede wszystkim na płaszczyźnie bilateralnej. Tu kłania się figura Polski jako "strategicznego partnera USA" - figura dosyć opłakana, mówiąc wprost. Jak wiadomo, w ostatnich latach Amerykanie dali nam kilka razy prztyczka w nos. To powinno nas otrzeźwić. Ale i bez tego wystarczy pomyśleć, żeby dojść do właściwych wniosków. Pomyślmy, do czego służy Unia w polityce zagranicznej? Ano do tego, żeby występując jako zbiorowy podmiot reprezentujący kilkaset milionów Europejczyków, stanowić dla światowych partnerów solidniejszego kontrahenta niż są nimi kraje europejskie występujące w pojedynkę. Unia jest w stosunkach z Rosją czy z Ameryką silniejsza niż Niemcy czy Francja. Jest - tym bardziej - silniejsza niż Polska. Dlatego nasz narodowy interes polega na tym, żeby umieć wykorzystać Unię jako narzędzie naszych potrzeb. To nie zawsze wychodzi, ale tu, gdzie potrafimy znaleźć wspólny mianownik z unijnymi partnerami, to się może udać. I po to jest nam potrzebna Unia. I taki jest sens naszego głosu w sprawie obsady wysokich stanowisk w Unii. Roman Graczyk