Premier Mirek Topolanek miał problem z narzuceniem swojego autorytetu jako rotacyjny przewodniczący Rady UE. Jego przewodnictwo nastąpiło po półroczu nadaktywnego Nicolasa Sarkozy'ego, tym bardziej więc Topolanek był krytykowany za niezdecydowanie i spóźnione reakcje. Z czasem wyrobił sobie jako taką pozycję, zresztą głównie dzięki temu, że stanowczo zaatakował protekcjonistyczne zapędy Francji jako sprzeczne z europejską solidarnością. Topolanek miał tu rację. Sarkozy pokazał w chwili kryzysu twarz narodowego egoisty, podczas gdy Unia Europejska stoi na czymś dokładnie odwrotnym, bo na ponadnarodowej solidarności. Nadrobił w ten sposób Topolanek pewien deficyt przywództwa, jakim od początku była obciążona czeska prezydencja. I oto teraz ten sam Mirek Topolanek stoi na czele rządu w stanie dymisji. Taki rząd będzie miał ogromne trudności w doprowadzeniu do końca ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego u siebie w kraju, jak też i w skutecznym czuwaniu nad procesem ratyfikacji tego traktatu w Unii (problem Irlandii). Taki szef rządu będzie w Unii traktowany jedynie z dyplomatyczną kurtuazją, ale bez rzeczywistego politycznego uznania. Przy obecnym, rotacyjnym systemie Unia i tak ma słabe przywództwo. Ale prezydencja małego kraju, z premierem rządu w stanie dymisji, to już jednak eksces. Nasuwają się w tych okolicznościach trzy wnioski natury systemowej; jeden odnoszący się do Unii, drugi - do Polski, trzeci - do Czech. Traktat Lizboński ma na pewno wiele wad, ale ma przynajmniej tę jedną zaletę, że daje Unii stałe przewodnictwo - prezydenta Unii, wybieranego na 2,5 roku, z możliwością jednej reelekcji. Gdyby ten traktat obowiązywał dzisiaj, upadek rządu w Pradze byłby tylko czeskim kłopotem, Unią by to w żaden sposób nie zachwiało. Nasza konstytucja też ma wiele wad, ale ma przynajmniej tę jedną zaletę, że w naszym systemie władzy nie istnieje niekonstruktywne wotum nieufności. Opozycja nie może obalić rządu nie mając w zanadrzu kandydata na następcę i - co nie mniej ważne - nowej większości parlamentarnej. W naszym systemie obalenie rządu przez wotum nieufności automatycznie splata się z wyłonieniem następnego gabinetu. Gdyby więc Polska w tej chwili sprawowała przewodnictwo w Unii, to obalony premier jeszcze tego samego dnia miałby urzędującego następcę. Unia nie byłaby może szczęśliwa z tego powodu (biurokracja woli stabilność polityczną od niestabilności), ale sprawy szybko wróciłyby w wypróbowane koleiny. Konstytucja Republiki Czeskiej ma być może wiele zalet, ale ma na pewno dwie poważne wady w zakresie systemu władzy. Nie zmusza polityków do szybkiego utworzenia rządu po wyborach (w 2006 r. konstytuowanie nowego gabinetu trwało tam pół roku) i nie gwarantuje szybkiej wymiany władzy w razie upadku rządu. Topolanek upadł, ale też nikt go nie zastąpił. Może będą nowe wybory, ale w takim razie na wyłonienie rządu trzeba będzie czekać miesiącami. Może prezydent powierzy innemu politykowi misję tworzenia rządu, ale to też nie daje jasnej perspektywy. W każdym z tych wariantów czeka nas zapewne długie dryfowanie rządu w stanie dymisji. Czyli kompromitacja Czech w Unii, a Unii w świecie. Szanujmy zdrowe instytucje. Roman Graczyk