I oto kilka dni po niewątpliwym sukcesie, jaki te protesty przyniosły, Sąd Najwyższy wydaje wyrok, po którym protestującym opadają ręce. Rozstrzygnięta już wcześniej - jak się wydawało - sprawa kasacji Mariusza Kamińskiego (końcem maja SN orzekł, co do zasady, że kasacja musi być rozpatrywana, mimo decyzji Prezydenta PR o ułaskawieniu osoby skazanej nieprawomocnym wyrokiem) wraca po przedwczorajszym wyroku. Bo oto inny skład SN (godzi się zauważyć, że to skład 3-osobowy, podczas gdy wyrok co do zasady wydał skład 7-sobowy) orzekł przedwczoraj, że ta konkretna sprawa byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego i jego ówczesnego zastępcy musi być zawieszona do czasu rozstrzygnięcia przez Trybunał Konstytucyjny sporu kompetencyjnego między prezydentem a Sądem Najwyższym. Nie waham się powiedzieć, że przedwczorajszy wyrok jest kuriozalny (niezależnie od tego, że podcina skrzydła ruchowi obrony praworządności - to są dwie różne sprawy), ponieważ żadnego sporu kompetencyjnego nie ma: SN w najmniejszym stopniu nie podważał prawa prezydenta do stosowania ułaskawienia, wskazywał jedynie, że ułaskawienie ma zastosowanie jako środek prawny nadzwyczajny, a więc po zakończeniu całego postępowania sądowego - nie zaś, jak to uczynił Pan Prezydent, w trakcie jego trwania. Nie ma więc sporu kompetencyjnego, który ma rozstrzygnąć Trybunał Konstytucyjny. Rzecz od początku była nonsensowna, a ten nonsens właśnie swoim autorytetem podtrzymał SN. Uczynił to na własną i na naszą zgubę - o czym więcej za chwilę. Teraz zauważmy, bo dodaje tej zawierusze prawnej jeszcze więcej pikanterii, że rozstrzygnięcia ma dokonać sąd, którego niezależność wcześniej brutalnie (nie w sensie siłowej rozprawy, ale w sensie bezceremonialności w systematycznym łamaniu w kolejnych ustawach Konstytucji) podważono. Nie jestem zwolennikiem zastępowania myślenia instytucjonalnego myśleniem personalnym (w sensie leninowskim: "kadry decydują o wszystkim"), ale tylko tak długo, jak długo mamy do czynienia z instytucjami mającymi jakiś ustrojowy sens, a nie jedynie ów sens pozorującymi. Otóż, skoro już tak się stało, pozwalam sobie napisać, że nie spodziewam się po Trybunale w obecnym składzie, któremu przewodniczy pani sędzia Przyłębska (a rządzi nim faktycznie pan sędzia Muszyński) innego wyroku, jak tylko stwierdzającego, że SN nie miał prawa orzekać czegokolwiek w sprawie użycia przez Prezydenta RP prerogatywy ułaskawienia. Czy ktokolwiek w naszym pięknym kraju może myśleć o owym przyszłym wyroku inaczej? Nie widzę takich optymistów, co najwyżej TK będzie zwlekał z wyrokiem, a tym samym Mariusz Kamiński będzie nadal korzystał z tego - wykreowanego przez Pana Prezydenta - przedziwnego statusu prawnego osoby, która nie jest skazana prawomocnie, a zarazem jest ułaskawiona. Taki status, chociaż nonsensowny, politycznie będzie mu służył. Pisałem tu niedawno, że celem partii rządzącej, jest wykreowanie uległych postaw sędziów, i że to ci ulegli będą awansować i oni będą nadawać ton. Weta prezydenta miały szansę przeszkodzić temu zamysłowi. Ale to SN sam poniekąd zgłasza akces do owej wielkiej operacji upolityczniania sądów, czynienia ich uległymi poprzez uległość (usłużność) poszczególnych sędziów. To by dowodziło, że od pewnego momentu niszczenia instytucji, wystarczy już tylko zapowiedź oczekiwań politycznych władzy. A chętni do wykonywania tego zamysłu sami się znajdą. Roman Graczyk