Jeśli dziś jakieś 6 tysięcy młodych ludzi z paszportami Unii Europejskiej w kieszeni walczy w Syrii i Iraku po stronie Państwa Islamskiego, to właśnie jest miara (niejedyna przecież) tej katastrofy. Bo oto obywatele - Belgii, Francji, Niemiec czy Holandii - tam urodzeni, tam wychowani, w tamtej (a więc demokratycznej) kulturze politycznej ukształtowani, na koniec kupują kałasznikowa, by pod sztandarem Państwa Islamskiego zwalczać "niewiernych" na Środkowym Wschodzie albo (zwykle po powrocie do Europy) zgoła na Zachodzie. A to znaczy, że multikulturalizm w każdej postaci poniósł ciężką porażkę. Jest więc inaczej niż zakładano, że będzie. Zakładano kiedyś, w dobie postkolonialnej, że przybysze albo (jak w modelu francuskim) z czasem pozbędą się swojej wyjściowej tożsamości, albo (jak w modelu anglosaskim) zachowując ją, będą jednak w pełni respektować obyczaje kraju osiedlenia. Ani jeden, ani drugi model nie przyniósł spodziewanych owoców. Tych kilka tysięcy czynnych dżihadystów, wychowanych w warunkach zachodniej kultury politycznej, to tylko wierzchołek góry lodowej - owszem, najbardziej radykalna, nieprzejednana cząstka. Ale niżej mamy kilka milionów ludzi, którzy nie czują się w krajach osiedlenia u siebie, bo Allach nie jest tam dostatecznie szanowany. I krok po kroku (publiczne modły na ulicach, odmowa udziału w niektórych lekcjach, odmowa stosowania się do reguły mieszania płci w miejscach publicznych itd.) narzucają swoje sposoby czczenia Allacha innym - rdzennym mieszkańcom Belgii, Francji, Niemiec czy Holandii. Dzieje się pomału tak, że ci rdzenni mieszkańcy (nb. ten termin jest wyklęty w dyskursie politycznie poprawnym) sami przestają się czuć u siebie. Zaczynają się czuć tak, jakby zamieszkali w Bagdadzie czy w Kabulu, chociaż nigdzie nie wyjeżdżali. Otóż język politycznej poprawności - i nie tylko język: postawa polityczna, szantaż moralny, żeby nie powiedzieć dyktat - tego wszystkiego nie widzi. Nie zauważa tego, że na przedmieściach wielkich metropolii powstały całe zony, gdzie biały człowiek właściwie nie ma prawa wstępu. Ani tego, że żadne, dowolnie wielkie nakłady finansowe na te dzielnice nie sprawiają, że ich mieszkańcy przestają na potęgę dewastować urządzenia publiczne. Ani tego, że w regularnych walkach z policją czynni są niemal wyłącznie mieszkańcy owych przedmieść pochodzenia imigranckiego. We Francji np. nie jest do pomyślenia, by media mówiły w takich przypadkach, że z policją starli się młodzi Murzyni czy Arabowie. Tego powiedzieć nie wolno, bo to by - ponoć - stygmatyzowało całe grupy społeczne. Słowem: byłoby to rasistowskie. Zamiast tego więc czytamy i słyszymy w takich razach, że z policją starli się "młodzi z przedmieść". Wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale nikt nie śmie nazwać problemu po imieniu. Ta zaraza nie zna granic. Podobnie "polscy zatroskani" o los wrocławskich Cyganów, o pardon, Romów, nie zająkną się ani słowem, że w takich sytuacjach u podstaw decyzji o eksmisji leży nierozwiązywalny problem brudu, bałaganu i bezproduktywnego pożerania dowolnie dużych środków publicznych przeznaczanych na pomoc tym ludziom. Z pewnością ci ludzie cierpią biedę. Ale czy inni mieszkańcy, skazani na ich sąsiedztwo, już nie mają żadnych praw? Czy to przykre być Cyganem eksmitowanym we Wrocławiu? Na pewno. Czy to przykre być Sudańczykiem niewpuszczonym do Włoch? Na pewno. Ale na tym problem się nie kończy, jak się wydaje naszym domorosłym moralizatorom. Czytam przed kilkoma dniami komentarz w nieocenionej pod tym względem "Gazecie Wyborczej": "Mam dosyć polskiej i europejskiej histerii, strachu przed inwazją imigrantów. Zbyt biednych, zbyt czarnych, zbyt muzułmańskich. Idiotycznych wypowiedzi polityków, nienawistnych komentarzy pod artykułami, dyskusji, kto bliższy kulturowo, kto dalszy religijnie, a kto najładniej się wtopi w polskie lub europejskie ulice" (Marta Urzędowska, "Rak naszych czasów", GW, 25-26 lipca). Otóż właśnie kryterium bliskości kulturowej może i powinno być sednem debaty o przyjmowaniu w Polsce imigrantów. Bo tego kryterium nie uwzględniono zawczasu w Belgii, Francji, Niemczech czy Holandii. I jest, jak jest: tkanka społeczna tych krajów dramatycznie rozpada się. Nie może być inaczej, skoro ich mieszkańcy nie mają żadnych wartości, które byłyby dla wszystkich wspólne i tworzyły ramę - mówiąc krótko: społeczeństwo. Czy na pewno chcemy tego w Polsce? Przecież przybysze z południowych wybrzeży Morza Śródziemnego przyjmowani 50 lat temu w Europie Zachodniej nie byli terrorystami/islamistami, nie byli wrogo nastawieni do kraju osiedlenia. Byli jednak na tyle kulturowo obcy, że to zaowocowało tak, jak teraz widzimy, wiele dziesiątków lat po ich przybyciu. Czy tego naprawdę chcemy w Polsce?