Co do tego pierwszego: zastanawianie się, czy to był sukces, czy też może porażka, dowodzi albo niedomagania władz umysłowych, albo skrajnego upolitycznienia myślenia. Rozumiem Jarosława Kaczyńskiego, który obwieścił porażkę Tuska, bo jego partia, gdy była u władzy, nigdy podobnym sukcesem nie mogła się poszczycić, a teraz, będąc w opozycji, nie jest w stanie powiedzieć o rządzie dobrego słowa. To taka taktyka - czy skuteczna, to się okaże. Jednak dla obserwatora nie uwikłanego w politykę jest oczywiste, że Tuskowi udało się dokonać w Brukseli czegoś, czego jeszcze nigdy żaden przedstawiciel Polski nie osiągnął. Polski premier stanął na czele koalicji państw naszego regionu i w jej imieniu wymusił na niektórych wpływowych członkach "starej Europy" znaczne ustępstwa co do zasad postępowania Unii w dobie kryzysu. Przed szczytem polska dyplomacja prowadziła intensywne konsultacje z naszymi partnerami, a dwa dni przed niedzielnym spotkaniem w Brukseli premier uzyskał jednoznaczne wsparcie dla swojej idei od kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Co więcej, Tusk przeforsował swoje postulaty wbrew Francji (czyli wbrew jednemu z państw założycielskich Unii) i to właśnie w imię zasad konstytuujących Unię: swobody konkurencji, wolnego przepływu kapitału i siły roboczej, solidarności pomiędzy państwami członkowskimi. Powiedzmy to dobitniej: prezydent Sarkozy usiłował narzucić Unii politykę narodowych protekcjonizmów, chronienia narodowych przemysłów kosztem słabszych członków Unii, a premier Tusk, umiejętnie konstruując koalicję, sprzeciwił się temu skutecznie. Uczynił to zarazem w interesie Polski (i innych krajów regionu), jak i w imię zasad tworzących Unię. Zgoda, szczyt był nieformalny, więc żadnych decyzji nie podjęto. Ale padły w minioną niedzielę w Brukseli ważne deklaracje, z których trudno już się będzie wycofać. Zatem Polska poczyniła ważny krok w obronie zarówno swoich interesów, jak i w umacnianiu samej Unii. Tak trzeba grać w UE. Co się zaś tyczy postrzegania spraw europejskich przez polską opinię publiczną, to mam wrażenie, że zbyt prędko komentatorzy uznali, iż przebieg brukselskiego szczytu grzebie ideę "Europy dwóch prędkości". Problem polega na tym (czego sobie w Polsce raczej nie uświadamiamy), że tę zabójczą dla naszych europejskich aspiracji ideę ożywiają dwie siły. Jedna to zawoalowane z powodu poprawności politycznej, ale potężne w Europie Zachodniej dążenie do tego, żeby zbudować - by tak rzec - Europę w Europie. Obecna Unia byłaby wtedy tylko szerokim zapleczem dla "Europy właściwej", np. utworzonej w oparciu o państwa grupy euro. Ale drugą siłą, działającą obiektywnie dokładnie w tym samym kierunku, jest opór występujący w krajach naszego regionu, ale szczególnie silny w Polsce, przed przyjęciem zmian instytucjonalnych zwiększających spoistość polityczną Unii. Obecny kryzys pokazuje, że szansą dla Polski jest wzmocnienie w Unii czynnika wspólnotowego, czyli siły oddziaływania tych instytucji unijnych, które ze swej istoty działają na rzecz całej Unii, a zwalczają narodowe egoizmy. Najważniejszą z tych instytucji jest Komisja Europejska. W ostatnią niedzielę to Komisja właśnie poparła stanowisko państw biedniejszych, zagrożonych egoistyczną polityką Francji i innych bogatych krajów. Więcej władzy dla Komisji, to więcej gwarancji, że silne państwa nie będą wykorzystywać swojej siły (a mają, niestety, taką tendencję, co się już wielokrotnie w ostatnich latach ujawniło) dla osłabiania zasad, na których stoi Unia. Tego niestety nie rozumieją, albo udają, że nie rozumieją, liczni polscy politycy, którzy szukają coraz to nowych pretekstów, ażeby wizję spoistej Unii, inaczej mówiąc, wizję "Europy politycznej", zniweczyć. Interes Polski nie polega na osłabianiu Unii, lecz przeciwnie: na jej wzmacnianiu i na umiejętnym szukaniu partnerów do forsowania naszych interesów. Ostatnia niedziela bardzo dobitnie to pokazała. Roman Graczyk