Jak zawsze w podobnych wypadkach entuzjaści już widzą upadek następnych, i następnych autokratów w regionie, jak też nastanie tam szybko przykładnych demokracji. Tak chyba nie będzie. Przede wszystkim warto zauważyć, że kruszą się reżimy autokratyczne w świecie arabskim, ale nie te, gdzie można mówić o pewnych cechach państwowości ideologicznej. Padł reżim tunezyjski, chwieje się egipski, pewne oznaki osłabienia władzy notuje się w Jemenie i w Jordanii. Prezydent Ben Ali i prezydent Hosni Mubarak, to są dżentelmeni dość srogich obyczajów. Wtrącanie do więzień opozycji, drakońskie ograniczenia wolności słowa, korupcja podniesiona do rangi faktycznej zasady ustrojowej - to są cechy rządzonych przez nich reżimów. Podobnie w Jemenie i w królestwie Jordanii. Zauważmy jednak, że zupełnie inna sytuacja panuje w Azji Środkowej (Iran, Pakistan), gdzie albo państwo ma charakter wyznaniowy (przypadek irański), albo też państwo z coraz większym trudem wytrzymuje napór islamskich fundamentalistów (przypadek pakistański). Podobna, spośród krajów Afryki Północnej, sytuacja panuje w Libii rządzonej przez dyktatora-paranoika, pułkownika Kadafiego. W Tunezji rewindykacje demokratyczne mogły się ujawnić bez jakiegoś morderczego przeciwdziałania państwa i sił islamskiego fundamentalizmu. Oczywiście sytuacja w Egipcie jest krucha, ale jak dotąd armia zachowuje względną neutralność, a będące w opozycji islamistyczne Bractwo Muzułmańskie trzyma się w drugim szeregu kontestacji. Kontestacja zaś ma szeroką bazę społeczną: ludzi z prowincji, ale i z wielkich miast; bezrobotnych, wśród których jest bardzo wielu młodych ludzi z dyplomami - rzec można: "ludzi zbędnych", ale mających wysoką świadomość strukturalnych sprzeczności reżimu; opozycyjnych partii politycznych, które choć stłamszone i skazane przez dziesięciolecia na żywot półlegalny i nielegalny, jednak przetrwały i utrzymały jakieś kadry aktywistów. Istnienie porównywalnej bazy społecznej buntu jest niemożliwe w Iranie z powodu wyznaniowego charakteru tego reżimu. Owszem, jego ideologiczna kontrola nad obywatelami nieco osłabła ostatnimi laty, nie na tyle jednak, by wyobrazić sobie łatwo w Teheranie scenariusz podobny do tego, jaki obserwowaliśmy w połowie stycznia w Tunisie. Z innych powodów taki scenariusz jest niewyobrażalny w Islamabadzie. Z jeszcze innych w Trypolisie. Ale w każdym z tych trzech przypadków można mówić o istnieniu reżimów mało podatnych na liberalizację. Oczywiście liberalizacja to jeszcze nie demokratyzacja. Wyobrażać sobie, że wraz z upadkiem Ben Alego i (być może) Mubaraka, na drugi dzień zapanuje w Tunisie i w Kairze demokracja, to mrzonki. Nie zapanuje ani na drugi dzień, ani za dziesięć lat - jeśli w ogóle kiedykolwiek. Mamy przed sobą dwa modelowe scenariusze dla krajów Maghrebu, którym uda się obalić dyktaturę. Albo powolna transformacja w kierunku bieda-demokracji w stylu latynoamerykańskim, albo przejęcie władzy przez fundamentalistów islamskich. Tego drugiego wariantu boi się Izrael i te obawy trudno lekceważyć, zważywszy na fakt, że pokój z Egiptem za czasów prezydenta Sadata był punktem zwrotnym w dziejach współczesnego państwa żydowskiego, bo pozwolił mu na przerwanie totalnej izolacji w arabskim otoczeniu. Zresztą i dla nas każda następna tyrania islamistyczna to też powód do zmartwień - choć na odległą na szczęście metę. Amerykanie, mimo że są nieugiętym protektorem Izraela, powiedzieli Mubarakowi: Panu już dziękujemy. Jeśli Mubarak upadnie lub pokojowo odejdzie, to cała sztuka polityki amerykańskiej (ale i europejskie) będzie polegać na tym, aby umocnić te autentyczne siły społeczne w Egipcie i w ogóle w regionie, które są podstawą rządów przynajmniej nie-autorytarnych. Co daj Boże, amen. Roman Graczyk Zobacz również: Maghreb i Lewant: Kto następny? I co dalej?