Ja nie wiem, czy zasługują czy nie. Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt raportu Kalisza. Taki, który pozostaje w cieniu dyskusji politycznych, a jest w gruncie rzeczy ważniejszy od polityki. A właściwie na dwa: problem sejmowych komisji śledczych oraz problem Trybunału Stanu. To, co wzbudziło wczoraj takie kontrowersje, to dopiero projekt końcowego raportu z prac komisji. Projekt napisał przewodniczący komisji - takie jego dobre prawo, a nawet dobry obyczaj, aby do niego należała w tej kwestii inicjatywa. No dobrze, ale raport w końcu musi być przyjęty przez całą komisję. W tej dziedzinie mamy złe tradycje i to niestety (bo to była ważna komisja) od czasów słynnej komisji badającej aferę Rywina, bo wtedy skończyło się na kilku osobnych raportach. Jest fatalnym zwyczajem, że członkowie komisji najpierw udostępniają opinii publicznej swoje - partykularne przecież - projekty raportu, a potem dopiero ucierają kompromis w komisji. W rezultacie może się skończyć kilkoma raportami - czyli praca komisji pozostaje bezowocna. Bo czym innym jest stanowisko pojedynczego polityka, a nawet dwóch czy trzech polityków z tej samej partii, a co innego stanowisko komisji czyli instytucji, która na drodze konfrontacji różnych poglądów, ale w oparciu o te same fakty, które ustalono w toku dochodzenia, wydaje wyważony osąd jakiejś kontrowersyjnej sprawy. Sprawa śmierci Barbary Blidy jest z pewnością kontrowersyjna i z pewnością domaga się takiego trybu jej wyjaśniania, aby na koniec powstał raport, o którym powiemy: taka jest prawda. Albo przynajmniej: to zbliża się do prawdy. W Polsce jednak komisje śledcze pracują w takim trybie, że na koniec grozi po prostu kompromitacja. Mamy więc na razie projekt raportu przewodniczącego Kalisza, nie mamy raportu komisji. Ale nawet gdyby się udało przegłosować w komisji wspólny raport, to jeszcze nie koniec kłopotów. Potem zacząłby nad nim debatować Sejm. I to, co ewentualnie udałoby się już ustalić w komisji, byłaby przedmiotem kolejnych dyskusji tym razem na forum całej izby niższej. Po co? Przecież za ideą komisji parlamentarnej stoi przekonanie, że jest ona reprezentacją całej izby, po to właśnie dyskutuje się w niej w małym gronie o sprawach kontrowersyjnych, aby wypracować ponadpartyjny kompromis. A tu - jak na złość - gdy nawet taki kompromis się wypracuje, regulamin Sejmu każe go na nowo zakwestionować - z niewiadomym skutkiem. Niepotrzebnie wydłuża to i politykuje rozstrzygnięcia spraw, które i tak ciągną się długo i są już i tak bardzo spolityzowane. Załóżmy jednak, że komisja potrafi się dogadać, a Sejm przyjmie jej sprawozdanie jako swoje. Czy to koniec kłopotów? Bynajmniej. Trybunał Stanu jest bowiem z definicji ciałem politycznym. Nie może być inaczej, skoro powołuje go na czas swojej kadencji Sejm, czyli w praktyce przeważający głos ma większość sprawującą władzę. Tylko połowa członków Trybunału musi mieć kwalifikacje sędziowskie - to sprawia, że tym łatwiej jest większości rządzącej wywrzeć na sędziach TK presję, aby orzekali zgodnie z zapotrzebowaniem politycznym tejże większości. Trybunał Stanu, taki jaki mamy, służy w Polsce tylko do osądzania przewin poprzedniej ekipy - nigdy ekipy aktualnie sprawującej władzę. Wydaje mi się, że nie dojdzie do postawienia Kaczyńskiego i Ziobry przez Trybunałem. Ale gdyby do tego doszło, to mielibyśmy sąd z zasady stronniczy. Może dlatego premier Tusk - bojąc się tego rodzaju kompromitacji - zdystansował się wczoraj od konkluzji Kalisza domagających się postawienia polityków PiS przed Trybunałem. Roman Graczyk