Jeśli - sprawa najważniejsza - ktoś chciał usłyszeć potwierdzenie NATO-wskiej zasady solidarności w obronie każdego napadniętego członka Sojuszu (artykuł 5. traktatu o NATO) - usłyszał je. Chociaż wcześniej, pytany na konferencji prasowe o gwarancje sojusznicze dla Polski, Trump uchylił się od odpowiedzi - to powinno niepokoić. Jeśli ktoś miał nadzieję usłyszeć, że to nasze rozumienie cywilizacji zachodniej jest bliskie sercu amerykańskiego prezydenta, powinien być zadowolony. Bo oto Donald Trump powiedział, że religia jest ważną częścią tej cywilizacji; że trzeba bronić granic przed terrorystami islamskimi, a więc nie można przyjmować do siebie wszystkich "jak leci"; że Zachód jeśli chce wygrać walkę ze swoimi wrogami, musi przypomnieć sobie o swojej tożsamości. Wszystko to jest kojące dla naszej obolałej świadomości historycznej, a także dla naszego niepewnego samopoczucia narodu, który nie ma pewności co do swej przynależności do Zachodu. Przecież Donald Trump powiedział wręcz: Polska jest wiodącym krajem Europy. Prezydent nie mógł mieć na myśli naszej siły gospodarczej i militarnej, raczej naszą hierarchię wartości. A zatem dzisiaj cieszy się większość Polaków i cieszy się rządząca partia, słusznie oceniając, że wizyta prezydenta Trumpa w Warszawie jest jej sukcesem politycznym. Zapewne zobaczymy to zaraz w sondażach opinii publicznej. Z drugiej jednak strony, PiS-owskie jastrzębie nie dostały wszystkiego, o czym marzyły. Po pierwsze, na Plac Krasińskich został zaproszony Lech Wałęsa. Przypuszczam, że w rachubach amerykańskich chodziło jedynie o Wałęsę jako symbol polskiego zrywu wolnościowego, ale dla owych jastrzębi to jest jednak prztyczek w nos. Nie musiało by tak być, gdyby ci radykałowie umieli oddzielić od siebie dwa wymiary postaci Lecha Wałęsy: jego uwikłanie we współpracę z SB i jego historyczną rolę jako przywódca "Solidarności". Ale ludzie zacietrzewieni nie potrafią tego rozdzielić - zresztą nie tylko lustracyjne jastrzębie, także jastrzębie antylustracyjne. Po drugie, prezydent USA, chociaż pośrednio polemizował z dominującymi w Zachodniej Europie nurtami myślenia, nie zaatakował jej frontalnie. Przeciwnie, uznał wagę Europy w porządku światowym, stwierdzając: silna Europa jest potrzebna światu. To zaś stoi w poprzek pewnego stylu myślenia, silnego w PiS-ie i na jego obrzeżach, w którym jest nie tylko niewiara w Zachodnią Europę, ale wręcz niechęć do odgrywania przez nią ważnej roli - np. bardzo wyraźne w tym kręgu kpiny ze zdolności obronnych Unii Europejskiej. Trump tymczasem, mimo że w kampanii wyborczej i potem na początku urzędowania (włącznie z niedawną, majową, wizytą w Europie na szczycie NATO i na szczycie G-7) był wyraźnym izolacjonistą, w Warszawie zmienił ton, a do pewnego stopnia nawet treść swego przesłania. Pokazał się - jak chce tradycja amerykańskich przywódców - jako przywódca wolnego świata. Naturalnie, schody zaczną się jutro w Hamburgu na szczycie G-20, gdzie ujawnią się istotne różnice między USA a zachodnimi Europejczykami. Ale można odnotować, że w Warszawie Trump co najmniej załagodził amerykańsko-unijny spór. Zatem PiS-owskie jastrzębie, które się tym sporem żywiły, muszą być zawiedzione. Z punktu widzenia polskiego politycznego podwórka, każdy coś zyskał, nikt nie przegrał z kretesem. Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, zyskaliśmy mocne poparcie najważniejszego sojusznika. Czy wystarczające? Władymir Putin po tej wizycie zapewne uważa, że sojusz USA - Polska nie jest żelbetonowy. Myślę, że nie bez racji. Roman Graczyk