Niezbyt więc rozumiem komentatorów, którzy bagatelizują niebezpieczeństwo. To nie są przelewki. Nie jest wprawdzie tak, że brak ogłady i brak orientacji prezydenta USA w sprawach międzynarodowych, same w sobie i bezpośrednio prowadzą do nieszczęścia. Ale nie jest też tak, że wszystkie te groteskowe zachowania redukują się jedynie do braku ogłady i niekompetencji, a nie mają poważniejszych skutków. Brak manier okazuje Donald Trump w stosunku do swoich sojuszników, ale jakoś dziwnym trafem umie poprawnie zachować się i w stosunku do byłego KGB-isty rządzącego dziś Kremlem, i w stosunku, do północnokoreańskiego satrapy. Ciekawe, skąd się bierze ta różnica? Skoro Trump nie lekceważy Kim Dzong Una, ani Putina, jak ma to zwyczaj czynić w stosunku do swoich sojuszników z NATO i partnerów z UE, to znaczy, że problem nie sprowadza się tylko do braku manier. Może Trump okazuje zewnętrznymi gestami respekt tym, których rzeczywiście szanuje? Bo może szanuje tylko brutali, a ludzi dobrze wychowanych hurtem kwalifikuje do kategorii mięczaków? W każdym razie jego mowa gestów pozostaje w niepokojącej relacji z jego mową słów. Liczne brutalne, często poparte naciąganymi danymi liczbowymi, połajanki wobec sojuszników i partnerów, a stosunkowo łagodny ton (naturalnie, z wyjątkami, jak postraszenie Kim Dzon Una zniszczeniem Korei Północnej kilka miesięcy temu) wobec wrogów i konkurentów musi zastanawiać. Głośny wywiad Trumpa dla CBS News w czasie jego wizyty w Wielkiej Brytanii, w którym do kategorii wrogów USA zaliczył on Unię Europejską, Rosją i Chiny, może świadczyć o dwóch rzeczach naraz. Primo - prezydent USA chce przywołać do porządku Europejczyków, którym zarzuca nie dość duży wysiłek finansowy w sprawach obronnych i nadwyżkę w handlu z Ameryką; secundo - prezydent USA z powodu ubóstwa języka wyraża ten pogląd w takich słowach, które stawiają Unię w jednym szeregu z Rosją i Chinami, a więc z krajami, o których można powiedzieć wszystko, ale nie to, że respektują zachodnie wartości. Dokładnie tak samo zachowuje się prosty chłopak z podwórka, który rywalizując z innymi chłopakami z podwórka nie potrafi nazwać poprawnie dzielących ich różnic, wylewa więc na tamtych kubeł wulgarnych inwektyw. Czasem oni okazują zrozumienie dla tych ograniczeń ich kolegi, a czasem czują się obrażeni i odpowiadają pięknym za nadobne. Wtedy dochodzi na podwórku do bijatyki. Nieszczęsna ta prezydentura przypomina pod pewnymi względami inną, którą dobrze znamy: prezydenturę Lecha Wałęsy. Tak jak amerykański miliarder zdobył w 2016 r. najwyższy urząd nie z powodu swoich kompetencji, tak i nasz noblista wygrał w 1990 r. nie dlatego, że był najlepiej przygotowanym kandydatem. Obaj zdobyli najwyższy urząd z innych powodów niż właściwe merytoryczne przygotowanie. Można by powiedzieć, że wyborcy uznali, że kandydaci mieli inne zalety, który przewyższały te braki. Tak często bywa w demokracji, chociaż akurat w obu tych przypadkach niedostatek wiedzy o świecie i niedostatek dobrych manier są szczególnie uderzające. Wielu politykom zdarzają się gafy, ale tylko ta mieszanka wielkiej ignorancji i wielkiej arogancji dała kiedyś Polsce postać Wałęsy-prezydenta, a obecnie daje Ameryce postać Trumpa-prezydenta. Ta szczególna mieszanka sprawia, że tego rodzaju polityk jest sprawcą dodatkowych problemów. Niezależnie od tego, że może mieć swoje pomysły polityczne, lepsze lub gorsze, często jego niekompetencja i niepanowanie nad językiem wywołują skutki, które potem trzeba "odkręcać". Ileż to razy za prezydentury Wałęsy jego rzecznicy, a niekiedy także politycy z nim aktualnie niezwiązani, ale poczuwający się do obrony polskich interesów, tłumaczyli - głównie na użytek zagranicy - że "Pan Prezydent nie to chciał powiedzieć". Nie inaczej jest za tej prezydentury w USA. Emocjonalne, nieprzemyślane wypowiedzi Trumpa były wielokrotnie korygowane. Najnowszy, ale i najbardziej tego spektakularny przykład to odwołanie słynnej helsińskiej wypowiedzi Trumpa o braku ingerencji Rosji w amerykańskie wybory w 2016 r., mimo ewidentnych tego dowodów i jasnej w tej materii opinii amerykańskich służb specjalnych. Później prezydent odwołał swoje własne słowa wypowiedziane poprzedniego dnia. Było to zapewne najmniej złe wyjście z tego ambarasu, ale nikt przytomny nie powie, że nic złego się nie stało. Jeśli dla ratowania reputacji największej demokracji świata trzeba posuwać się już do tego, to naprawdę nie jest dobrze. A co będzie, jeśli prezydent Trump któregoś pięknego poranka rozkaże swoim generałom zbombardować Teheran, a wieczorem powie, że się przejęzyczył? "Owszem - wyłuszczy to całkiem jasno przywódca atomowego mocarstwa - rozkazałem wam bombardować, ale miałem na myśli, żeby nie bombardować". Można długo tłumaczyć racje, dla których Donald Trump przywołuje Europejczyków do porządku, domagając się od nich wyższych budżetów obronnych. OK - tyle, że, po pierwsze, ów 2-procentowy udział wydatków obronnych w budżetach pochodzi z czasów Obamy, po drugie, USA będąc największym płatnikiem w NATO i przekraczając ów wskaźnik 2 procent, tylko niewielką jego część przeznaczają na NATO, po trzecie i najważniejsze, sojusz obronny to coś innego niż biznes i nie da się go sprowadzić do sprawiedliwych wpłat do wspólnej kasy. Owszem, te sprawiedliwe (proporcjonalne) wpłaty są bardzo ważne, ale jeśli ktoś stawia - jak Trump właśnie - ten problem na ostrzu noża, to znaczy, że niewiele rozumie z wielkich problemów strategicznych świata. Nasz zatem problem z USA obecnie jest dwojaki. To prawda, że interesy amerykańskie obiektywnie różnicują się z interesami europejskimi, w tym naszymi. Dlatego też nawet i bez Trumpa mielibyśmy problem. Ale z Trumpem problem jest większy, bo jego nieokrzesanie oraz traktowanie polityki międzynarodowej jak biznesu stwarzają dodatkowe kłopoty. Nieprzytomne ataki prezydenta USA na Unię stawiają państwa członkowskie tzw. nowej Unii w bardzo delikatnym położeniu. Wiadomo, że będąc w tym położeniu musimy zachowywać się z wielką ostrożnością i taktem. Tak czynią np. państwa bałtyckie. Ale Polska ma trudniej, bo weszła w spór z Unią, i sama nieprzytomnie (jak Trump) atakuje Unię za jej prawdziwe i wydumane grzechy. To wiąże nam dodatkowo ręce. Pewnie, że w naszym interesie jest utrzymanie NATO-wskich baz na wschodniej flance, ale nasza zdolność do pracy na rzecz pogodzenia Unii z Ameryką jest mocno ograniczona. Pewnie, że Polska powinna zwiększać zainteresowanie USA wojskową obroną naszego regionu, ale to zależy od naszej atrakcyjności m. in. jako stabilnej i wiarygodniej części świata zachodniego. A awantury, jakich Polska jest sprawcą w ostatnich trzech latach, osłabiają naszą reputację na Zachodzie. A wracając do Trumpa - nasze cele byłoby nam łatwiej osiągnąć przy bardziej obliczalnym prezydencie USA.