"Onych", zbiór rozmów Teresy Torańskiej z dygnitarzami komunistycznymi z lat stalinowskich, czytałem jako zapis ich archeo-komunistycznej świadomości, jak gdyby kolejne dziesięciolecia klęsk realnego socjalizmu zasadniczo nie podważały słuszności marksistowskiej doktryny. Ale także jako zapis ich krętactw. Teraz, po śmierci Torańskiej, przypomniano jej opinię (którą wypowiedziała, broniąc się przed zarzutem, że z komunistami się nie rozmawia): "każdy ma swoją prawdę". Ona po prostu uważała, że "prawda Ochaba" może być nie mniej interesująca niż "prawda Solidarności". To dla niej nie znaczyło, że równie prawdziwa, czy - tym bardziej - równie szlachetna. To znaczyło tylko tyle, że aby zrozumieć komunizm, musimy wysłuchać także zdania komunistów. Torańska nie pozwalała Ochabowi, Mincowej i innym na swobodne wypowiedzi abstrahujące od twardych faktów. Była bardzo dobrze przygotowana i nierzadko sprowadzała swoich rozmówców z obłoków na ziemię. Ale dając im głos, zyskiwała jakiś wgląd w ich sposób myślenia. Bezcenne. Dziennikarstwo, które od tego stroni, które ustanawia kategorię osób, "z którymi się nie rozmawia", gubi swoje powołanie, niezależnie od tego, jak bardzo deklaruje przywiązanie do zasad wolności słowa. "Nas", zbiór rozmów z liderami obozu solidarnościowego, przeprowadzonych kilka lat po upadku komunizmu (ale i po zwycięstwie SLD w 1993 r.), czytałem jako zapis porażki tego obozu. Dalej tak to czytam, ale zmienił się mój pogląd na powody tej porażki. Wtedy, w połowie lat 90. wydawało mi się, że niepowodzenie tego obozu polegało raczej na jego nadmiernej pewności siebie. Dzisiaj myślę, że rację miał Jarosław Kaczyński, który uważał, że w 1989 r. pozwolono komunistom na zbyt wiele. Wtedy czytałem jego uwagi o pozostawieniu im władzy nad bankami jako antykomunistyczną histerię. Dziś wiem, że w tej kwestii (i w wielu podobnych, co da się ująć w formułę braku dogłębnej dekomunizacji) Kaczyński miał rację. Wydaje mi się, że sama Torańska wtedy uważała Kaczyńskiego za oszołoma. W końcu była częścią środowiska, które przyjęło tyleż dumną, co niemądrą filozofię "hiszpańskiej drogi do demokracji". Ale mimo to dała głos "oszołomowi". Dała mu głos zgodnie z maksymą, że "każdy ma swoją prawdę". Wtedy miała rację co do metody dziennikarskiej, dziś tamta decyzja w jakimś sensie ratuje honor tej książki, bo większość zawartych w niej diagnoz sfalsyfikowała się, zaś diagnoza Kaczyńskiego dopiero po latach wybrzmiała pełnym dźwiękiem. Już po roku 2000 czytałem jej wywiad z Edmundem Wnukiem-Lipińskim. Rzecz dotyczyła tragicznych przeżyć osobistych znanego socjologa. Była naprawdę poruszająca. Niezręcznie byłoby tu streszczać tę rozmowę - kto ciekaw, niech po nią sięgnie. W każdym razie w tym wywiadzie objawił się cały kunszt Torańskiej, ale i coś więcej. Torańska każe Wnukowi mówić rzeczy skrywane, rzekłbym: intymne, a zarazem wykazuje wielką delikatność, empatię wobec swojego rozmówcy. Współczucie rozumiane jako współcierpienie. Czyli dokonuje rzeczy - wydawałoby się - niemożliwej. Łączy wodę z ogniem. To są Himalaje dziennikarstwa: przez uparte, niekiedy na granicy taktu, zadawanie pytań, dziennikarz dokopuje się do jakiejś cząstki prawdy o człowieczej kondycji. Chapeau bas! Roman Graczyk