Prof. Ewa Budzyńska zrezygnowała z pracy na Uniwersytecie Śląskim na znak protestu wobec dotyczącego jej postępowania dyscyplinarnego. Nie wiemy, co prawda, jak by się to postępowanie zakończyło, ale wiemy, że rzecznik dyscyplinarny UŚ zdecydował się je wszcząć, na podstawie skargi grupy studentów. To taka sytuacja, jak napisanie aktu oskarżenia przez prokuratora w postępowaniu karnym: wprawdzie sąd (tu: uczelniana komisja dyscyplinarna) może jeszcze oskarżonego (tu: obwinioną) uniewinnić, ale samo wniesienie oskarżenia (tu: uruchomienie postępowania przed komisją dyscyplinarną) już coś nam mówi o dominujących przeświadczeniach moralnych, o tym co "się" uznaje za moralnie dopuszczalne lub niedopuszczalne. Nie dowiemy się, czy Pani Profesor została, czy nie, uniewinniona, do rozprawy - wyznaczonej na 31 stycznia - już nie dojdzie. W Polsce mamy taki zwyczaj, że dyskutujemy o książkach, zanim je przeczytamy, a nawet w ogólne nigdy ich nie czytając. W sprawie prof. Budzyńskiej jest wielki hałas w prasie, ale cytaty z jej wypowiedzi, które spowodowały skargę rzecznika dyscyplinarnego, są nader wątłe. Najobszerniej omawia je na swojej stronie Ordo Iuris do tego omówienia zatem sięgam. Czytamy tam: "Tym, co wzburzyło protestujących, było nazwanie człowieka w prenatalnej fazie rozwoju dzieckiem oraz pokazywanie modeli różnych faz rozwoju płodowego dziecka. Krytyka dotyczyła także zaprezentowania badań wskazujących na negatywny wpływ posyłania dzieci do żłobków na ich rozwój, a przede wszystkim samego zreferowania przez wykładowcę definicji rodziny jako podstawowej i naturalnej komórki społeczeństwa opartej o związek mężczyzny i kobiety. Nie do przyjęcia okazało się także zaprezentowanie publikowanych w prasie naukowej wyników badań na temat skutków wychowywania dzieci przez osoby pozostające w relacjach homoseksualnych. Skarga dotyczyła także krytycznego stosunku wykładowcy do eutanazji i rzekomego "antysemityzmu"." Rzecznik nie podtrzymał zarzutu antysemityzmu, a także zarzutu przekazywania przez prof. Ewę Budzyńską informacji niezgodnych z aktualnym stanem wiedzy naukowej. Pozostałe zarzuty rzecznik podtrzymał. Tak więc naukowiec z UŚ miałaby odpowiadać za: "nietolerancję wobec grup społecznych i ludzi o odmiennym światopoglądzie, za wypowiedzi homofobiczne, za wypowiedzi wyrażające dyskryminację wyznaniową, a także za wypowiedzi krytyczne wobec wyborów życiowych kobiet, dotyczących m. in. przerywania ciąży." Powtórzę, nie znam całości wykładów prof. Budzyńskiej. Ale te fragmenty, które znam, porównane z zarzutami, jakie jej postawiono, każą zadumać się nad tym, dokąd doszły nasze wyższe uczelnie w dziedzinie ograniczania wolności wypowiedzi. Nasze uczelnie, a nie tylko Uniwersytet Śląski, bo przypomnę, że sprawa prof. Budzyńskiej nie jest jedyną tego rodzaju w ostatnich latach. Rozumiem, że są w środowisku akademickim osoby, które nie zgadzają się z poglądami prof. Budzyńskiej. Ale od niezgody na czyjeś poglądy do żądania zakazu ich wyrażania droga daleka. Ja na przykład nie zgadzam się poglądem, że dla wychowania dziecka jest obojętne, czy spędza dzieciństwo głównie w towarzystwie mamy i taty, czy też w towarzystwie dwóch pań (w nowoczesnej nomenklaturze, której nie zalecam: "mamy i mamy") albo w towarzystwie dwóch panów (jak wyżej: "taty i taty"). Wydaje mi się, że wiekowe doświadczenie w tym względzie (bo przecież były, nawet dawno temu, takie sytuacje, niekiedy był to kamuflaż dzisiejszych związków jednopłciowych) daje nam jasno do zrozumienia, że dla harmonijnego wypracowania u dziecka pełnej emocjonalności potrzeba codziennego kontaktu z pierwiastkiem żeńskim i z pierwiastkiem męskim. Wiem, wiem, coraz więcej prac naukowych dowodzi, że nie mam racji i zapewne ta tendencja utrzyma się. Takie czasy... No dobrze, ale mając taki nienowoczesny pogląd, nie protestuję przeciwko obecności w przestrzeni publicznej poglądów ponowoczesnych, a zgoła mi obcych. Wątpię, czy ich zwycięstwo zaprowadzi nas do społecznego raju, ale je toleruję. Gdybym był akademikiem, nie skarżyłbym się rzecznikowi dyscyplinarnemu mojej uczelni na obecność na niej wykładów dowodzących, że małemu dziecku nie szkodzi posiadanie "mamy i mamy" lub "taty i taty". Na tym wszak polega tolerancja. Owszem, gdybym był socjologiem rodziny, czy pedagogiem zapewne toczyłbym z przedstawicielami tamtej szkoły polemiki. Gdyby mnie w czymś przekonali, przyznałbym to, gdybym to ja im wykazał jakieś błędy, oczekiwałbym lojalnego przyznania tego i z ich strony. Ale nie domagałbym się ich wyeliminowania z dyskursu. Tymczasem to, co obserwujemy na polskich uniwersytetach od kilku lat, to nic innego jak dyktat politycznej poprawności. Myślę, że samo środowisko naukowe, jeśli nie ma zredukować się do poziomu kopistów nowej politgramoty, powinno samo coś z tym zrobić. Odgórne działania władz (tu: inicjatywa ministra Gowina) niewiele dadzą, a te które mają charakter represyjny (inicjatywa ministra Ziobry) będą na dłuższą metę przeciwskuteczne, bo przydadzą propagandystom nowej politgramoty status męczenników. A Polacy kochają męczenników, nic to, że męczeństwo to będzie na pluszowym krzyżu. Roman Graczyk