Pisałem tydzień temu o "burkini". Ta sprawa nie przestaje być we Francji gorącym tematem. Conseil d’Etat (organ wielofunkcyjny, pełniący także rolę naszego NSA) uznał przed kilku dniami decyzje merów zakazujące noszenia "burkini" na plaży za niekonstytucyjne. To z pewnością nie koniec batalii. Co do mnie - powtarzam, że rzecz nie sprowadza się do mody/ sposobu ubierania się. Na temat "burkini" był we wtorek przepytywany w radiu France-Inter były socjalistyczny minister Jean Pierre Chevenement. Powiedział mniej więcej tyle, że plaża jest miejscem publicznym, a na miejscu publicznym ostentacyjne manifestowanie swojej przynależności religijnej jest sprzeczne zasadami, jakimi w tej materii rządzi się Francja. To jest pogląd kanoniczny, nie zwrócono więc na te słowa szczególnej uwagi. Za to inne słowa byłego ministra wywołały burzę. Chodzi, mianowicie, o opis sytuacji ludnościowej w dzielnicach zasiedlonych głównie (prawie wyłącznie) przez imigrantów. Jean Pierre Chevenement jest nie byle kim z wielu powodów, ale przede wszystkim dzisiaj jest kandydatem na przewodniczącego Fundacji na rzecz islamu Francji (Fondation pour l’islam de France) i to z tej racji, w kontekście, który wszyscy znamy, jego słowa są bacznie słuchane. Fundacja powstaje po to, żeby państwo francuskie uzyskało większy niż dotąd (a dotąd jest prawie zerowy) wpływ na kształt islamu we Francji. Chodzi o to, żeby przeciwdziałać tendencjom islamistycznym w islamie. Inaczej mówiąc: żeby pogodzić islam z Republiką. Fundacja będzie zajmować się wymiarem kulturalnym islamu, bo zgodnie z zasadą rozdziału religii od państwa z 1905 r., sprawy religijne islamu państwa nie obchodzą. Niemniej jednak cel ostateczny dotyczy także religii. Chodzi o to, żeby imamowie, którzy nauczają we Francji, nie nawoływali do wojny religijnej, tyle, że ma to zostać osiągnięte okrężną drogą. Chevenement jest człowiekiem lewicy, absolutnie poza podejrzeniem o jakikolwiek nieortodoksyjny stosunek do "laicite", świadczy o tym cała jego droga polityczna i intelektualna, której tu nie będę przypominał - proszę mi uwierzyć na słowo. A jednak wypowiedział on we France-Inter słowa, które wywołały oburzenie, jako nieznośnie prawicowe, niemal faszystowskie. Co takiego powiedział p. Chevenement? Powiedział, że są takie miejsca we Francji (dał przykład podparyskiego Saint Denis - kto był, ten wie, że były minister nie kłamał), gdzie napływ imigrantów jest przemożny, aż do wyparcia dotychczasowych mieszkańców (jego słowa to: "Jest w Saint Denis 135 narodowości, ale jedna praktycznie zanikła: francuska"). Tu trzeba dodać, dla skomplikowania obrazu, że słowo nationalité, którego użył Chevenement, zwykle odnosi się do obywatelstwa. W tym sensie mówimy, że wszystkie dzieci imigrantów, nawet jeśli się z Francją kompletnie nie identyfikują, nawet jeśli podkładają bomby, są français. Ale w tym wypadku mówiąc nationalité, były minister miał z pewnością na myśli narodowość w takim sensie, w jakim używa się jej np. w języku polskim, czyli jako pochodzenie narodowe. Czyli w istocie powiedział, że w Saint Denis sytuacja jest taka, że ludzi pochodzenia francuskiego prawie nie ma. Święta prawda - taka jest rzeczywiście sytuacja w Saint Denis i w bardzo wielu innych miejscach, zwykle na peryferiach wielkich metropolii. I rozpętała się burza. Bo Chevenement posłużył się kategorią, która jest w zasadzie zakazana. W zasadzie, to znaczy, że jest niepoprawne mówienie o pochodzeniu etnicznym w kraju, który ma ambicję przygarnąć wszystkie "dzieci Republiki". Ta poprawność świadomie abstrahuje od sprawy origine, pochodzenia (kulturowego, religijnego, etnicznego), nie pozwala o niej mówić, bo - rzekomo - samo wskazywanie na te różnice już jest dyskryminujące. Chevenematovi dostało się z różnych stron, poważni politycy powiadają, że w tej sytuacji jego kandydatura na przewodniczącego Fundacji jest problematyczna. A on sam - niestety - głupio się wycofuje, tłumacząc, że miał na myśli tradycyjną "francuska klasę robotniczą". Szkoda, bo gdyby okazał charakter, może coś by to zmieniło w ogólnym myśleniu, które jest - jakże często - bezmyślnością w okowach nowomowy. Jestem, chyba Czytelnicy to zauważyli, Polakiem maksymalnie rozumiejącym francuską specyfikę i dobre prawo Francuzów do upierania się przy tej specyfice. Nigdy nie zgodzę się np. z nonsensowną, a tak w Polsce popularną opinią, że laicité to system antyreligijny - bo to jest system odseparowania państwa od religii co, w istocie, religii (religiom) sprzyja, uwalniają je od uwikłań w politykę. Ale, wszystko to rozumiejąc, widzę także, gdzie leży fundamentalna trudność rozwiązania problemów z imigracją. Ona leży w nie nazywaniu rzeczy po imieniu. Skarcenie Chevenementa i jego wycofanie się ze słów, których nie ma powodu się wstydzić, pokazuje - w całej okazałości -paranoję, w jaką Francja zabrnęła. Rzeczywiście jest tak, że dokonała się w tym kraju wymiana populacji na niektórych obszarach: dawnych mieszkańców zastąpili nowi. Takie są fakty, a konsekwencje tego stanu rzeczy są często ogromne - można rzec, że na niektóre z tych terenów władza Republiki nie sięga. I teraz: jeśli ktoś powie, że ci starzy mieszkańcy to byli biali, a ci nowi to są kolorowi, będzie natychmiast obwołany rasistą, choćby sam miał żonę z czarnej Afryki, nic mu nie pomoże. Bo tak mówi Front Narodowy, a wszystko, co mówi Front Narodowy jest kłamstwem i trzeba mówić dokładnie na odwrót. Kocham Francję. Ale Francja upodobała sobie samo-zohydzanie swojej "europejskiej", "białej" tradycji. Co sprawia, że jest coraz mniej sobą. Wypowiedziałem tu myśl heretycką, za coś takiego można być we Francji nazwanym faszystą.