Minister powiedział: "Trzeba rzeczy nazywać po imieniu, bo za chwilę okaże się, że ta poprawność polityczna zgubi Europę. Trzeba rzeczy nazywać po imieniu i wyciągać wnioski. Jakie wnioski zostały wyciągnięte po zamachach terrorystycznych w Paryżu? Również po tym poprzednim zamachu terrorystycznym ze stycznia 2015 roku. Otóż zorganizowano marsze, malowano kwiatki na chodnikach w różne kolory, kredkami w kolorach całej tęczy. Dla mnie jest to nawiązanie do LGBT bardzo wyraźne. Po zamachach terrorystycznych rozpłakała się pani Mogherini, wysoki komisarz UE do spraw międzynarodowych. Czy to jest odpowiednia reakcja na to, co wydarzyło się w Brukseli czy w Paryżu? Moim zdaniem nie". Staję przed trudnym zadaniem, bo - podobnie jak minister Błaszczak - uważam poprawność polityczną królującą na Zachodzie od kilku dziesiątek lat za przyczynę wielu zaniechań w dziedzinie bezpieczeństwa. A jednak słowa ministra zirytowały mnie. Z tym, że moja irytacja ma inne przyczyny niż to jest w przypadku Roberta Biedronia, portalu natemat.pl i wielu innych podobnie myślących. Zacznę od krytyki stanowiska ministra. Otóż pierwsza i zasadnicza rzecz, jakiej wymagałbym od polskiego ministra odpowiedzialnego za bezpieczeństwo publiczne, to powstrzymanie się od pouczania naszych partnerów z Unii Europejskiej. Nawet gdyby było tak, jak to obrazowo przedstawił Pan Minister, że po poprzednich zamachach ograniczono się do gestów symbolicznych, i tak nie należałoby zaczynać od publicznego pouczania. Najwyraźniej Pan Minister - jak i cały PiS - traktuje Unię Europejską i jej kraje członkowskie jako byt zewnętrzny, odległy nam i obcy pod każdym względem; jako rzeczywistość, od której się izolujemy, chcemy się izolować i - co więcej - powinniśmy ten dystans spektakularnie okazywać. Jednak jest gorzej. Jest gorzej, bo minister nie wie (albo to udaje), że we Francji podjęto wiele decyzji legislacyjnych i administracyjnych w zakresie zapobiegania i zwalczania terroryzmu: ustawa antyterrorystyczna z 13 listopada 2014, ustawa o pracy służb specjalnych z 25 lipca 2015, ustawa przeciw zorganizowanej przestępczości i terroryzmowi z 3 czerwca 2016; stan wyjątkowy (wprowadzony po zamachu z 13 listopada 2015) i czterokrotnie już przedłużony. Francja jest dziś innym krajem niż była przed falą islamistycznych zamachów: z innym arsenałem legislacyjnym, z obecnością wojska, policji i żandarmerii na ulicach, krajem, w którym zapowiada się powołanie do wojska rezerwistów, głośno rozważa się jakieś formy przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej, założenie ośrodków resocjalizacji dla islamistów opuszczających więzienia, a nawet krajem - uwaga Panie Ministrze! - w którym język poprawności politycznej jest po trochu przełamywany. Z pewnością to wszystko jeszcze nie wystarcza, jak pokazuje ostatni zamach w Nicei, a realistycznie myślący ludzie (w tym politycy z czołówki dwóch największych partii) powiadają, że to jest walka na wiele lat. Są głosy - wcale liczne - wskazujące na konieczność przeorania myślenia i przyzwyczajeń ludzi w kierunku wzorca izraelskiego. Czyli - powiada się - trzeba się nauczyć żyć z zagrożeniem terrorystycznym na co dzień. Nie po to, żeby tę sytuację zaakceptować, tylko po to, żeby łatwiej przetrwać psychicznie ten ciężki czas. A żeby przetrwać, trzeba sobie powiedzieć, że to będzie długo trwało. I to jest w dyskursie publicznym we Francji silnie obecne. Słowem nie jest tak, że Francja po zamachach w Paryżu i Brukseli zareagowała tylko manifestacjami, kwiatami, świecami i - co tak wzburzyło Mariusza Błaszczaka - malowaniem kolorowych napisów na asfalcie. I nie jest też tak, że nic nie zrobiła Unia Europejska. Owszem, w kwietniu tego roku przyjęto dyrektywę PNR (Passenger Name Record), dotycząca danych osobowych pasażerów linii lotniczych - ważne narzędzie obrony przed terrorystami. Inaczej mówiąc, choć Pan Minister ma rację, że poprawność polityczna (tu: założenie, że wielomilionowa imigracja z innych kręgów cywilizacyjnych nie zaburzy równowagi społecznej, że siła francuskiego wzorca kulturowego będzie wystarczającym czynnikiem integracji przybyszów) poniosła porażkę. Ale mówi to w sposób tak nieudolny i tak naznaczony niechęcią (żeby nie powiedzieć: wrogością) do Zachodu, że nikogo tam (na Zachodzie) takim dyskursem nie przekona, raczej wzbudzi irytację - niestety nie tylko do obecnego rządu polskiego, ale w ogóle do Polski. I to jest ta szkoda, którą ponosimy. Na Zachodzie taki dyskurs będzie z punktu odrzucony i ośmieszony. Problem z tym dyskursem jest taki, że Panu Ministrowi pomyliły się role: nie jest papieżem, tylko polskim ministrem spraw wewnętrznych. Gdy Jan Paweł II mówił o zagubieniu przez Europę jej chrześcijańskich korzeni, odnosił się do kilkuwiekowej ewolucji cywilizacji europejskiej, co najmniej od czasów Oświecenia, o stopniowym wypłukiwaniu z życia publicznego pojęcia sacrum, a - co za tym idzie - wypłukiwaniu z życia publicznego kategorii moralnych. W tym sensie możemy powiedzieć, że Karol Wojtyła widział związek pomiędzy bezbronnością Zachodu wobec zagrożeń fundamentalistycznych, a wyrzeczeniem się przez Europę jej chrześcijańskiego dziedzictwa. Taka diagnoza stanu Europy jest poważną propozycją w debacie intelektualnej. Ale ona nie może służyć (tym bardziej w uproszczonej postaci, w słowach ministra Błaszczaka) do dawania rad w zakresie bezpieczeństwa zaprzyjaźnionemu państwu nazajutrz po krwawym zamachu. Nie od tego jest minister spraw wewnętrznych. Ta nieudolność myślowa i niezręczność polityczna ministra została natychmiast podchwycona przez obóz polskich proeuropejskich wesołków. Dla tych ludzi w ogóle nie ma związku pomiędzy zamachami islamistycznymi, a zderzeniem kultur. Więcej: dla nich nie istnieje zderzenie kultur, wielkie wymieszanie populacji z czterech stron świata, jakie widzimy w wielkich metropoliach (Nowym Jorku, Paryżu, Berlinie...) jawi im się jako stan bezproblemowy, sielanka, dowód przezwyciężenia przez ludzkość mroków epoki religijnych podziałów. Teraz - powiadają - żyjemy w świecie post-religijnym, w którym kategorie narodu, religii, pochodzenia, dziedzictwa kulturowego nie mają żadnego znaczenia. Powiem tak: minister Błaszczak głęboko nie rozumie Zachodu i go nie cierpi. Ale post-nowocześni entuzjaści Zachodu, tacy jak Robert Biedroń, też go nie rozumieją, chociaż go namiętnie kochają. Nie rozumieją go o tyle, o ile sądzą, że sielanka tygla kulturowego Manhattanu czy Saint-Germain-des- Prés opisuje stan świata AD 2016. Mylą się: opisuje go raczej sytuacja w Sudanie Południowym, w Syrii, na wyspie Lesbos i w Calais.