Przecież to tak, jakby w Polsce partia rządząca zorganizowała debatę o wpływie chrześcijaństwa na współczesne dzieje Polski. Chyba wtedy nikt by nie protestował przeciwko samej idei przeprowadzenia takiej debaty, prawda? Prawda, ale Francuzi doszli w swojej poprawności politycznej do ściany, przekształcając coś, co było konwencją prowadzenia cywilizowanych sporów, w swego rodzaju cenzurę. No bo jeśli już nawet dyskusja o "laicité", czyli o duszy porewolucyjnej Francji, nie jest możliwa bez podejrzeń, że w gruncie rzeczy chodzi o stygmatyzowanie obcokrajowców, to znaczy, że tu naprawdę pachnie cenzurą. UMP, partia prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego próbuje coś zrobić z problemem, który narastał od czasów wojny algierskiej, czyli od pół wieku. Kolejne rządy nie tyle nawet nie umiały sobie z tym problemem poradzić, co z bezczynności uczyniły cnotę. A popadły w tę bezczynność w następstwie angelicznego i narastającego z upływem lat przekonania, że siła przyciągania wzorca kulturowego Republiki jest dla integracji przybyszów wystarczająca. Sądzono, że to, co jest, wystarczy, by imigranci pochodzący w zdecydowanej większości z odległych kultur (głównie z krajów Maghrebu) pomału zakorzeniali się we francuskiej kulturze, a już na pewno by robiły to ich dzieci i wnuki. Paraliż myślenia brał się także z idei praw człowieka, z czasem przekształconej w oręż ideologicznej walki. I coraz to skuteczniej zamykano usta tym, którzy z tą ideologiczną dewiacją, słusznej przecież, idei nie chcieli się pogodzić. Dopóki w gospodarce panowała koniunktura (a więc do lat 60-tych), dopóty taka integracja jakoś rzeczywiście postępowała. Nowych przybyszy wchłaniał rynek pracy, ciągle potrzebujący taniej siły roboczej, a ci, umieszczani w tanich komunalnych blokowiskach na obrzeżach wielkich miast i tak uważali swój nowy status za o niebo lepszy niż poprzedni, znany z Algierii bądź z Mali. I rzeczywiście w większości przystosowywali się do reguł rządzących nowym krajem. Ten model integracji zaczął się jednak wyczerpywać już za czasów Giscarda d'Estaigne: pracy dla przybyszów nie było już tak wiele, ścieżki awansu socjalnego dla ich dzieci zaczęły się kurczyć, po rewolucji Chomeiniego pierwsze grupki fundamentalistów muzułmańskich zaczęły rekrutować młodych, sfrustrowanych imigrantów z przedmieść. Zatem, to już wtedy, 40 lat temu!, był czas, żeby zacząć na poważnie zastanawiać się, jakie są naturalne granice możliwości asymilacyjnych Francji. No tak, ale wtedy dominowały mody intelektualne, które to absolutnie wykluczały: Jean Paul Sartre, Michel Foucault, pokolenie Maja'68 - wszyscy oni wielkim głosem opowiadali się przeciwko "rasizmowi", co biorę w cudzysłów, bo rozumiano to słowo nadzwyczaj szeroko. Jako rasizm bowiem kwalifikowano także wszelki racjonalny namysł nad sensownymi barierami dla niepohamowanej imigracji ludzi, dla których, po pierwsze nie ma pracy, po drugie, którzy nie chcą się integrować. A takich ludzi przybywało. Jak mogło być inaczej, skoro przez dziesiątki lat tolerowano ogromną falę imigracji legalnej i nielegalnej? Dzisiaj, w roku 2011, te liczby są następujące: imigracja pracownicza to 20 tys. ludzi rocznie; łączenie rodzin - 15 tys.; azyl polityczny - 10 tys. Ok. 30 tys. młodych ludzi uzyskuje co roku obywatelstwo na zasadzie "prawa ziemi" - jako urodzeni na terytorium Francji. Jaka jest liczba imigrantów nielegalnych, tego nikt nie wie, faktem jest, że ostatnio co roku odstawia się do domu 30 tys. nielegałów. W sumie więc jest to rosnąca z roku na rok armia ludzi wykluczonych, w najlepszym razie obojętnych, a często wprost wrogich Republice i jej wartościom. Ględzenie o zaletach francuskiego modelu integracji ma tyle samo sensu, co powtarzanie w Polsce przed wrześniem 1939 r., że nasza husaria zaznaczyła się w historii znakomitymi bitewnymi przewagami. Tak było, ale już nie jest - trzeba sobie powiedzieć we Francji AD 2011. Model integracji z doby szybkiego wzrostu gospodarczego i sprzed masowych ruchów islamistycznych należy do przeszłości. Nie widzieć tego i obrzucać Sarkozy'ego, który próbuje coś z tym pasztetem zrobić, epitetem faszysty, to w najlepszym razie bujać w obłokach. Dziś we Francji każdy, kto próbuje spojrzeć na ten problem racjonalnie, naraża się na etykietkę rasisty. Dlatego tak mało intelektualistów odważa się spojrzeć temu problemowi prosto w twarz. Jasne, że rasiści istnieją, ale nie trzeba być rasistą, by uznać, że przekroczone zostały wszelkie granice niepohamowanego napływu imigrantów. Jeszcze trochę i będziemy świadkami prawdziwego zderzenia cywilizacji. Nie trzeba być rasistą, by widzieć w tym bardzo poważny problem. Może najpoważniejszy problem Zachodu na początku XXI wieku. My, tu w Polsce, jesteśmy jeszcze od tego problemu daleko. Nie zwalnia to jednak ludzi myślących, od obowiązku przeciwstawienia się bezmyślności pod sztandarami praw człowieka, tolerancji i antyrasizmu. Bo tych sztandarów się tu, po prostu, nadużywa. Roman Graczyk