Jest takich kandydatów sporo - i to kandydatów z pierwszego szeregu francuskiej polityki. O tym warto powiedzieć, bo to jest cecha szczególna tamtejszego systemu wyborczego, u nas nieznana - a szkoda. Wybory większościowe w jednomandatowych okręgach (JOW) są we Francji przeprowadzane w dwóch turach - inaczej niż w Anglii. System dwóch tur głosowania wymusza na partiach zawieranie sojuszy w okręgach i zwykle odtwarza podział wzdłuż osi lewica-prawica, choć niekiedy dochodzi do sojuszy zaskakujących. Niewątpliwie system dwóch tur sprzyja wytworzeniu się kilkupartyjnej sceny parlamentarnej, inaczej niż system jednej tury, który sprzyja wytworzeniu się sceny dwupartyjnej. To o tyle ważne, w kontekście sporów o polski system wyborczy i o ukształtowanie polskiej sceny politycznej, że nie każda ordynacja typu JOW prowadzi do dwupartyjności - który to argument jest w Polsce dość niefrasobliwie używany i nadużywany. Ale najważniejszą cechą wyborów w systemie JOW - obojętnie: czy z jedną, czy z dwiema turami głosowania - jest to, że można przegrać. Oczywiście, biorąc to kryterium literalnie, można przegrać także w systemie proporcjonalnym. Ale ja go tu używam w sensie przenośnym, w tym mianowicie, że znacznie mniejsze są tu możliwości przemycenia do parlamentu kandydata pozbawionego jakiejkolwiek demokratycznej charyzmy, za to dobrze notowanego w kierownictwie partyjnym. W systemie proporcjonalnym, co bardzo dobrze widać na przykładzie Polski, jest to możliwe i bardzo szeroko praktykowane: nasz Sejm jest od dwudziestu kilku lat zasiedlany głównie przez figury niewyraziste, dobrze nadające się na polityczne roboty podnoszące karnie rękę za albo przeciw wnioskowi, stosownie do tego, co nakazuje kierownictwo klubu. W systemie proporcjonalnym, bowiem, można takiego kandydata wstawić do okręgu obok jakiejś wyborczej lokomotywy, która go wciągnie do Sejmu, bo takie są tu reguły gry. Znamy niezliczone przykłady kandydatów, którzy zdobywali ledwie śladowe poparcie wyborców (w praktyce nawet kilkadziesiąt głosów, w teorii dowolnie mało, nawet 1 głos), a uzyskiwali mandat dzięki temu, że dobry wynik partyjnej lokomotywy zapewnia danej partii większą liczbę mandatów w okręgu, które trzeba obdzielić kolejnymi kandydatami z listy, choćby oni sami legitymowali się dramatycznie małą liczbą uzyskanych głosów. Taki to jest system. W systemie francuskim nie wystarczy mieć dobrych stosunków z centralą partyjną, trzeba jeszcze umieć zdobywać głosy w wyborach. Wprawdzie można zostać ulokowanym w okręgu lepszym lub gorszym z punktu widzenia szans wyborczych, ale - tak czy tak - trzeba w drugiej turze zdobyć 50 procent plus jeden głos. Zresztą, są tacy politycy, którzy świadomie poszukują okręgów trudnych, ale dających szansę na większa mołojecką sławę w przypadku zwycięstwa. No i można też przegrać. Można przegrać, tym bardziej, że jest przyjętym zwyczajem, że polityk wybrany z danego okręgu kandyduje w nim w następnych wyborach - i bywa, że przez wiele kadencji. Więc kiedy skończona kadencja jest dla jego partii nieudana, on musi ponosić koszty tej sytuacji i zdarza się przegrywać. Zdarza się to nawet bardzo znanym politykom. Teraz we Francji, w pierwszej turze przegrała była minister w rządzie Fillona (i piękna kobieta) Rama Yade; przegrał przywódca radykalnie lewicowego Frontu Lewicy, Jean-Luc Mélenchon. Właśnie on podjął ryzykowną grę, rzucając wyzwanie przywódczyni Frontu Narodowego, Marine Le Pen. Zaryzykował, bo liczył na wielką promocję polityczną, gdyby w drugiej turze walka w tym okręgu miała wymiar ogólnofrancuskiego starcia radykalnej lewicy z radykalną prawicą. Zagrożony jest przywódca centrowego Modemu, François Bayrou, zagrożona jest inna była minister w rządzie Fillona, Nathalie Kosciusko-Morizet (zresztą, tak się składa, też piękna kobieta). Zagrożonych jest kilkoro ministrów z nowego socjalistycznego rządu. A jest - znowu - przyjętym zwyczajem, że ministrowie, którzy nie zdobędą mandatu deputowanego, podają się do dymisji, chociaż nie zmusza ich do tego żaden przepis prawa. W takim wypadku przegrana w wyborach parlamentarnych niesie więc z sobą podwójną cenę. I to ma sens. To daje polityce smak. Tego smaku brakuje, gdy wszystkie najważniejsze karty w partiach są rozdane już przed wyborami. Roman Graczyk