Powstały wprawdzie stadiony - ale z poważnymi opóźnieniami i usterkami. Strach pomyśleć, jak te obiekty będą funkcjonować za kilka czy kilkanaście lat. Jeszcze dzisiaj, na dwa tygodnie przed rozpoczęciem imprezy, prace w najbliższym otoczeniu stadionów nie są zakończone. Działamy więc w stylu greckim (w Atenach, w 2004 roku prace wykończeniowe trwały kilkanaście godzin przed oficjalną inauguracją igrzysk olimpijskich). Dobry jest stan hoteli, ale tak było już w momencie, kiedy przyznawano Polsce organizację mistrzostw. Poprawiono stan lotnisk i dworców kolejowych. Wiele do życzenia pozostawiają połączenia kolejowe. No i w końcu drogi - tu jest katastrofa. Podobno Ministerstwo Infrastruktury szykuje niespodziankę i tuż przed "godziną zero" nastąpi jednak otwarcie brakującego odcinka autostrady A2. Bez większości zjazdów, bez wierzchniej warstwy asfaltu - w stylu greckim, w stylu Polnische Wirtschaft. Oczywiście, lepiej żeby z Łodzi do Warszawy dało się przejechać autostradą (nawet taką wybrakowaną) niż objazdami, ale byłby to jednak numer typowego dla tej ekipy medialnego "przykrywania" problemów. Nieoczekiwany sukces w ostatniej chwili, w sytuacji, gdy wszyscy spodziewają się wielkiej klapy, byłby tym elementem w PR-owskiej ofensywie, który skupiłby na sobie uwagę. Ale tak naprawdę projekt budowy autostrad na Euro 2012 to klęska. Byłem kilka dni temu w rejonie Tarnowa. Według niegdysiejszych planów, autostrada A4 na odcinku z Krakowa do Rzeszowa miała być gotowa w 2011 roku, potem, gdy przyznano nam organizację Euro, rząd obiecał, że tą autostradą dojedziemy na mecze do Lwowa. A dokąd dojeżdżamy? Do miejscowości Szarów, jakieś 20 kilometrów na wschód od obwodnicy Krakowa. Dalej rozciąga się wielka budowa. Sądząc po obecnym stanie zaawansowania prac w okolicy Tarnowa, potrzeba jeszcze z rok na dokończenie tej części inwestycji. Nie jest więc tak, jak mówił niedawno któryś z rządowych oficjeli, że wprawdzie autostrad nie będzie na Euro, ale będą niedługo po Euro. Owszem, długo p. To jest klęska i każdy inny rząd, to znaczy - obdarzony mniejszymi zdolnościami kreowania potiomkinowskiej ułudy rzeczywistości, byłby za to drogo zapłacił. Drogo by zapłacił każdy inny rząd, który działa w normalnym otoczeniu medialnym, czyli takim, w którym część wpływowych mediów bardzo ostro go atakuje, media sprzyjające rządowi w tej sytuacji nie ośmielają się nadmiernie ściemniać, bo się nie da. W Polsce się da, bo zawsze na podorędziu jest straszak PiS-u, partii, która czai się do skoku, żeby przejąć władzę i zaprowadzić tu rządy powszechnej podejrzliwości i niszczenia społeczeństwa obywatelskiego. No i jest jeszcze problem Ukrainy. Rozumiem, że jako współgospodarz imprezy mamy trochę związane ręce i nie możemy głosem swoich oficjalnych przedstawicieli nazywać rzeczy po imieniu. Bo nazywając rzeczy po imieniu, należałoby powiedzieć, że Ukraina jest państwem autorytarnym, i że dynamika praktyki ustrojowej w tym państwie jest taka, że ono się oddala szybkim krokiem od Unii. Takim językiem nie mogą się wypowiedzieć nasz minister spraw zagranicznych czy premier - zgoda, na razie tego nie możemy zrobić. Ale po co to ględzenie o "święcie sportu"? Do znudzenia słyszę od przedstawicieli obozu rządzącego, że nie należy podnosić kwestii uwięzienia i traktowania w więzieniu Julii Tymoszenko, bo Euro ma być "świętem sportu", które to święto byłoby zepsute przez wprowadzanie do dyskursu publicznego kwestii politycznych, takich jak casus Tymoszenko. Prawdę mówiąc, taką mowę już kiedyś słyszałem. Kiedy? W roku 1980, kiedy po agresji sowieckiej na Afganistan większość państw zachodnich bojkotowała olimpiadę w Moskwie. Wtedy gierkowscy propagandyści mówili, że olimpiada jest świętem sportu, a bojkot jest aktem politycznym sił przeciwnym międzynarodowemu odprężeniu. Naprawdę tak było. I teraz też jest naprawdę. Roman Graczyk