Obcej władzy trudno było tak po prostu zakazać tych zwyczajów, a są to zwyczaje wzmacniające wspólnotę - jak słusznie zauważył wczoraj mój tutejszy sąsiad, Grzegorz Jasiński. To jest jeden z powodów, dla których zawsze lubiłem ten czas. A zarazem nie lubiłem zarówno odgórnych sposobów jego neutralizacji, jak i pewnych oddolnych już sposobów jego banalizacji. Komuniści wymyślili nowe słowo po to, żeby osłabić świąteczną intensywność tych dwóch dni, a szczególnie ich wymowę religijną. Pamiętam z dzieciństwa informacje w prasie o Dniu Zmarłych czy Święcie Zmarłych, podczas gdy w domu mówiło się o dwóch dniach, z których żaden tak się nie nazywał: o dniu Wszystkich Świętych i o Dniu Zadusznym. Czerwonemu chodziło o to, żeby Polacy - jeśli już muszą masowo chodzić na groby - przeżywali to jako zwykłą pamięć, a nie jako świętych obcowanie. Chciano te dni zeświecczyć i zredukować do jednego: pierwszy dzień miał przetrwać pod świecką nazwą Dzień Zmarłych/ Święto Zmarłych, a drugi miał w ogóle zostać wykorzeniony. No bo do czego to podobne, żeby społeczeństwo kraju budującego komunizm masowo czciło jakichś świętych, zamiast wspominać zmarłych oraz wyznawało wiarę w istnienie czyśćca i w potrzebę modlitwy za dusze czyśćcowe? Zabobon i wstecznictwo nie do pogodzenia z naukowym charakterem marksizmu-leninizmu. Innym sposobem na religijne "odczarowanie" tych świąt było uporczywie powtarzane w środkach masowego przekazu sformułowanie mające opisywać sposób przeżywania Święta Zmarłych. Polacy mieli wtedy, mianowicie, oddawać się "refleksji i zadumie", w domyśle: nie modlitwie. Jasne, że gdy stajemy nad grobem kogoś bliskiego, popadamy - także - w nastrój refleksyjny, a nawet potrafimy się zadumać nad niewyjaśnioną zagadką życia i śmierci. Ale uporczywe lansowanie tej kalki językowej (więcej: monopolizacja języka opisu realiów przy jej pomocy) było dla mnie także jakąś formą redukcji szerszej i głębszej rzeczywistości duchowej (a niechby tylko psychologicznej), która ludziom szczególnie w tych dniach towarzyszy. Te sztuczki lingwistyczne przyniosły czerwonemu trochę sukcesów. Choćby taki, że do potocznego języka weszło to nieszczęsne Święto Zmarłych, a w mniejszym stopniu także ów "czas refleksji i zadumy". Weszły i nie całkiem chcą z niego wyjść, jeszcze dzisiaj, blisko 30 lat po upadku owych rządów oświeconego rozumu. Ale - generalnie - święto Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny przetrzymały komunizm. To cieszy. Gorzej, że w nas samych jest pewna skłonność do ucieczki od wymiaru religijnego tych świąt, a choćby i do ucieczki od ich wymiaru świątecznego, niecodziennego. Przecież nie chodzimy na groby 1 i 2 listopada dlatego, że ktoś nam tak kazał, tylko dlatego, że tak chcemy. A dlaczego chcemy? Bo przeczuwamy, że stosunek do naszych zmarłych określa nas zarówno w planie horyzontalnym (my i nasi współcześni), jak i w planie wertykalnym (my i przeszłe pokolenia). Oba te plany tworzą wspólnotę. A jeśli ktoś na dodatek ma jeszcze dar wiary, to dochodzi plan trzeci - eschatologiczny. Ucieczka od głębszego przeżywania stosunku do naszych zmarłych może polegać na "zagadaniu" śmierci, na odebraniu jej powagi. Słyszę dzisiaj w Radiu TOK FM rozmowę z nieznaną mi panią socjolog, czy psycholog, w każdym razie z osobą na wskroś nowoczesną. To ten rodzaj nowoczesności, w zetknięciu z którym czuję ciarki na plecach. Ta nowoczesna osoba, otóż, powiada, że trzeba nas edukować i przyuczyć w ten sposób do oswojenia cmentarzy. Powinny się ona stać czymś takim jak obecnie park: miejscem wypoczynku, zabawy. W niektórych krajach (w domyśle: bardziej niż Polska postępowych) na cmentarzach przyjął się zwyczaj opalania się w strojach roznegliżowanych, w innych rewitalizuje się cmentarze budując na nich np. kurtyny wodne czy ścieżki rowerowe... I tak dalej w tym duchu. Broń nas, Panie Boże, przed tego typu nowoczesnością. Wczoraj na Cmentarzu Rakowickim znowu spotkałem ludzi, którzy poświęcili swój czas, by zbierać datki na odnowę Łyczakowa czy Rossy. To krzepi. Na tym samym cmentarzu, idąc główną aleją do grobu zbiorowego jezuitów, przechodzi się obok pomnika Ignacego Daszyńskiego. Wtedy przychodzi człowiekowi do głowy, że chociaż Daszyński i taki Piotr Skarga przynależą do zupełnie innych tradycji, obcych sobie, a nawet wrogich, to przecież coś ich ciągle łączy. To także krzepi. A na Cmentarzu Batowickim usłyszałem, niechcący, koło grobu moich bliskich zmarłych taki dialog: - Dzień dobry panu. Widzi pan, ja tu sobie tak lubię posiedzieć przy moim mężu. - Dzień dobry. No przecież. A ja tu, widzi pani, przyszedłem do mojej. A tu zaraz leży Władek, a tam trochę dalej Staszek. - Pamiętam ich, patrz pan, tylu ich już nie ma. - No właśnie, aaa, zapomniał bym. Muszę jeszcze iść do Antka na Grębałów. No to idę, do widzenia pani, szczęść Boże. Niby nic, a jednak coś. Dzięki temu, że tak jeszcze rozmawiamy, jeszcze jesteśmy ludźmi i jeszcze jesteśmy wspólnotą - choćby w wymiarze rodzinno-koleżeńskim. Myślę, że ta pani i ten pan, tak samo jak ja, bardzo by nie lubili oglądać w pobliżu grobów swoich zmarłych roznegliżowanych amatorów słonecznych kąpieli. Ani rowerzystów. Ani nawet kurtyny wodnej mimo że z niej w dni upalne, posiadując na ławeczce u grobu zmarłego męża czy żony, mieliby jakiś pożytek. Roman Graczyk