Od razu powiem, że też się do tych ludzi zaliczam. Krzyż ma swoje naturalne miejsce w szkole katolickiej, bo ona głośno proklamuje swój światopoglądowy profil, a uczniowie, względnie ich rodzice, sami taką szkołę wybierają. Inaczej jest w szkole publicznej, która jest z definicji światopoglądowo neutralna, tak jak światopoglądowo neutralne jest - zgodnie z literą prawa - państwo polskie. Nietrudno jednak dostrzec, że to fikcja. Kiedy w roku 1990 wprowadzano w Polsce religię do szkół, Kościół deklarował, że zadowala się samą tylko możliwością jej nauczania w murach szkolnych: bez szkolnej pensji dla katechetów i bez wliczania oceny z tego przedmiotu do średniej. Nadto lekcje te miały się odbywać na pierwszej bądź ostatniej godzinie po to, aby nie ustanawiać dla nikogo sytuacji faktycznego przymusu, czy choćby presji. Jak wiemy, nic z tych obietnic nie zostało dotrzymane. Przedmiot "religia" nie tylko uzyskał wszystko to, przed czym Kościół się wzbraniał w roku 1990. Stało się jeszcze coś więcej: katolicyzm uzyskał de facto status jak gdyby światopoglądowej sankcji dla całego porządku szkolnego. Przejawem tego nadrzędnego statusu katolicyzmu jest między innymi obecność krzyży w szkolnych klasach - nie tylko przecież tych, gdzie naucza się religii, i nie tylko podczas nauczania religii. Czyli rzecz wygląda zgoła inaczej, niż to zapowiadano. Wielu ludzi ma poczucie, że państwo polskie pozwoliło tu na dokonanie jakiegoś oszustwa. Ja też tak uważam. Nie za często zgadzam się ostatnio z "Gazetą Wyborczą", ale artykuł Jana Hartmana na temat polskiego sporu o szkolne krzyże ("Nie jestem rasistą, arcybiskupie!", 9 grudnia 2009) akurat przypadł mi do gustu. Hartman słusznie zwraca uwagę na to, że istnieją dobre powody, aby sami katolicy nie byli zachwyceni tego rodzaju urzędowym uprzywilejowaniem ich religii (oprócz tego, że są po temu dobre powody ze strony demokratycznego państwa). Sam się do takich katolików zaliczam, więc niech mi będzie wolno rzec dwa słowa z tej szczególnej perspektywy. Krzyż jest dla mnie nie symbolem panowania (tu: nadrzędnej pozycji katolików w państwie), ale symbolem czegoś zgoła innego, trudnego do nazwania, czego urzędowi obrońcy krzyża chyba nie pojmują. Krzyż jest symbolem nieskończonej pokory i zaparcia się samego siebie. Chrystus zginął na krzyżu, bo tak wybrał, a wybrał tak dla dobra ludzi - swoim kosztem. Dlatego wszelkie używanie krzyża dla oznaczenia "własnego terytorium" jest mi obce, żeby nie powiedzieć, że jest mi wstrętne. I dlatego urzędowi obrońcy krzyża, włącznie z arcybiskupem Michalikiem, nie przemawiają w moim imieniu. Zmarły przed kilku laty kardynał Jean-Marie Lustiger, arcybiskup Paryża, podkreślał, że laickie państwo w niczym nie wadzi Kościołowi i nie była to na gruncie francuskiego katolicyzmu opinia ekstrawagancka. Po prostu: można być katolikiem w ramach takiego porządku publicznego, w którym katolicyzm nie jest w żaden sposób wywyższony nad inne wiary bądź niewiary. W Polsce taka postawa jest trudna do przyjęcia, może szczególnie trudna dla biskupów, ale jest absolutnie uprawniona. Śmiem twierdzić, że koresponduje ona przeważnie z katolicyzmem głębiej przeżywanym. Wieszanie krzyży w klasach w roku 1990 odbywało się tak, że nikogo nie pytano o zgodę, przeważnie uznając, że skoro katolicy są w ogromnej większości, to nie ma tu żadnego problemu. Problem był, ale go zakrzyczano. Teraz ten problem zaczyna powoli dochodzić do głosu. Powieszono krzyże na zasadzie prostej woli większości. Zbyt prosto. Myślę, że gdyby kiedyś miało dojść do ich zdejmowania, powinno się to odbyć nie na zasadzie woli większości, tylko na zasadzie powszechnego consensusu. Tamta strona zachowała się nie fair. Ta strona nie powinna w przyszłości powtarzać tego błędu. Roman Graczyk Krzyże zdjąć czy zostawić? Podyskutuj