Obyczaj zabraniający staremu Sejmowi obradować po wyborach, a przed ukonstytuowaniem się nowej Izby, tym się tłumaczy, że nie wypada starej legislaturze (choć formalnie jeszcze mającej demokratyczny mandat) podejmować decyzji, gdy właśnie wybrani już zostali nowi posłowie. Nie wypada nawet w wersji "soft" - gdy nie zmienia się większość parlamentarna, ale osobowy skład Sejmu jest już inny: niektórzy posłowie nie kandydowali ponownie, inni przegrali. Tym bardziej w wersji "hard" - gdy zostaje wybrana nowa większość parlamentarna, większość o innych barwach politycznych, gdy dotychczasowa opozycja przejmuje władzę. W obu wypadkach jest to sytuacja niezręczna dla starych posłów, a w wariancie "hard " - niehonorowa. Liczne są przykłady analogicznych zachowań w odniesieniu do stosunków w łonie władzy wykonawczej: tej ze starym mandatem, jeszcze formalnie obowiązującym i tej z mandatem nowym, jeszcze przed objęciem urzędu. Prezydent ustępujący zwykle powstrzymuje się przed podejmowaniem istotnych decyzji po to, by nie utrudniać rządów prezydenta-elekta. Owszem, zgodnie z literą prawa mógłby to zrobić. Ale zgodnie z jej duchem robić tego nie powinien. I zwykle stosuje się do ducha, nie zasłaniając się literą. Pamiętamy, że w 2015 r. nowo wybrany prezydent Andrzej Duda (już po zaprzysiężeniu) zaapelował do starej legislatury (większości PO-PSL), by ta nie podejmowała istotnych decyzji mogących utrudnić rządzenie spodziewanej powszechnie nowej większości (PiS). Tak więc obyczaj ten opiera się na szacunku do woli wyborców, przy czym przyjmuje się, że nowy mandat winien mieć pierwszeństwo nad starym mandatem. Przyjmuje się, że wybory są swego rodzaju aktualizacją demokratycznego mandatu: ten nowszy więcej waży niż starszy. I teraz ten obyczaj zostaje złamany. Zrobiła się z tego wczoraj wielka awantura. Czy na wyrost? Tego nie wiemy - i tu leży sedno problemu. Wyobraźmy sobie, że jakakolwiek ekipa rządząca po 1989 r., nie wyłączając ekipy PiS-owskiej w 2007 r., zapowiada dokończenie posiedzenia starego Sejmu po wyborach. Czy poza rozważaniami o dobrych obyczajach i ich korzeniach prowadziłoby to do jakichś dramatycznych wieszczeń o planach nieuznania woli wyborców, jak to się dzieje obecnie? Oczywiście nie. W każdym razie poważni liderzy polityczni (różnych orientacji) i poważni komentatorzy polityczni (o różnych sympatiach politycznych) takich rozważań by nie snuli. Co się zatem stało? Stało się to, że praktyką rządzenia od samego początku tej kadencji do jej końca Prawo i Sprawiedliwość pokazało nieposzanowanie reguł, w tym nierespektowanie granicy między władzą większości parlamentarnej a obszarem konstytucyjnie tej władzy nie poddanym, jak Trybunał Konstytucyjny czy sądy. PiS od początku, od jesieni 2015, wywodził ze swojego demokratycznego mandatu nie tylko prawo do rządzenia, ale i prawo do wkraczania w dziedziny zawarowane konstytucyjnie dla organów niepolitycznych. Stąd się brało to fundamentalne niezrozumienie między zwolennikami i przeciwnikami tej partii w kwestii jej mandatu do rządzenia. Gdy zwolennicy opozycji mówili, że nie odmawiają PiS-owi mandatu do sprawowania władzy, ale mandat nie upoważnia do wkraczania na tereny apolityczne, zwolennicy PiS-u odpowiadali, że ta krytyka jest kwestionowaniem mandatu. Zaiste, trudno o większe nieporozumienie co do fundamentów demokracji przedstawicielskiej. Jedni rozumieją ją jako władzę ograniczoną regułami konstytucyjnymi, inni jako władze nieograniczoną. Co z tego wynika dla naszego tematu? Wynika z tego, że PiS może zechcieć na tym ostatnim posiedzeniu starego Sejmu, już po wyborach, przeprowadzić decyzje, które nie mieszczą się w polu kompetencji większości parlamentarnej. W jakich okolicznościach zdecyduje się to zrobić? Tylko wtedy, gdy przegra wybory (lub nie zdobędzie samodzielnej większości), co jest mało prawdopodobne. Jest to więc rozwiązanie rezerwowe, wymyślone na wypadek, gdyby w wyborach coś poszło nie tak. Zapewne nic takiego się nie stanie i nie będzie potrzeby sięgania po środki nadzwyczajne. Ale jeśli taka potrzeba będzie, partia Pana Prezesa Kaczyńskiego nie zawaha się tego dokonać. Tak jak nie zawahała się dziesiątki razy łamać nie tylko obyczaj, ale wprost prawo, mając poczucie bezkarności - tak od strony instytucji (które przerobiła na swoją modłę), jaki i od strony swoich zwolenników (mających to osobliwe rozumienie demokratycznego mandatu jako władzy nieograniczonej).