Zauważmy, że sondaże przed 10 kwietnia dawały obraz znacznie bardziej zrównoważonej stawki rywali niż on się nam jawi dzisiaj. Wtedy taki Olechowski zmierzał do 10 punktów procentowych, teraz zmierza do granicy błędu statystycznego albo i gorzej. Podobnie dzieje się z pozostałymi kandydatami - wyjąwszy, rzecz jasna, dwóch kandydatów wagi ciężkiej: Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Wybory prezydenckie ze swej natury ciążą ku polaryzacji. Są bowiem wyborami większościowymi w jednomandatowym okręgu wyborczym (JOW), a tym okręgiem jest cały kraj. W tego typu wyborach zawsze uwaga publiczności (wyborców) koncentruje się na tych dwóch pretendentach, którzy mają realną szansę na zwycięstwo. Zawsze, ale... Ale trzeba tu postawić dwie obiekcje. Po pierwsze, ta polaryzacja przyjmuje łagodniejszą postać, gdy głosowanie odbywa się w dwóch turach. Po drugie, przyjmuje łagodniejszą postać niż dziś, gdy głosowanie odbywa się w zwykłych warunkach, nie zaś w cieniu narodowej tragedii. Na to drugie nie mamy żadnego wpływu. Cień zmarłego tragicznie prezydenta jest i musi być tu obecny. Jakaś część wyborców zmobilizuje się do wyborów, chociaż normalnie zostałaby w domu. Jarosław Kaczyński niewątpliwie zyska na tej mobilizacji więcej niż jego rywale - nie ma w tym żadnej jego zasługi, ale też nie ma żadnej winy. Dlatego obciążanie go a priori zamiarem wykorzystania żałoby jest nadużyciem, a niekiedy (jak w przypadku ostrzeżeń Władysława Bartoszewskiego przed polityczną nekrofilią) - po prostu skandalem. Mamy jednak wpływ na polityczne obyczaje. Po to wymyślono głosowanie w dwóch turach, aby nieuniknioną polaryzację stępić nieco szczyptą pluralizmu. Bo na koniec musi zwyciężyć jeden kandydat, ale w normalnej kampanii zwycięża dzięki głosom, które pozyskuje "między turami". Ten transfer głosów, chociaż nie odbywa się automatycznie (przegrani kandydaci nie mogą podarować "swoich" głosów, jak darowuje się swoje pieniądze), jednak wychodzi od faktu, że kraj jest podzielony na więcej niż dwa obozy polityczne. Polska też jest podzielona na więcej niż dwa obozy polityczne. Zauważmy: na co dzień narzekamy na zredukowanie naszego życia politycznego do rywalizacji dwóch głównych partii, gdy zaś daje się nam do ręki instrument pozwalający temu przeciwdziałać, rzucamy go w kąt. Problem jest, oczywiście, złożony, bo dla skuteczności polityki polaryzacja jest potrzebna. Kilka partii (a niechby i dwie) na scenie parlamentarnej to dla demokracji lepiej niż partii dwadzieścia. Jednak dla debaty publicznej dwie partie (w polskich warunkach: dwie partie i długo, długo nic) to trochę za mało. Bo w debacie nie da się założyć, że możliwe są tylko dwa stanowiska: "a" i "nie-a". Dylematy te ilustruje najnowsza zmiana na senie politycznej Wielkiej Brytanii. Panujący tam system dwupartyjny był niewątpliwie politycznie skuteczny (stabilność rządów), ale intelektualnie nazbyt upraszczający. Wracając do naszej kampanii prezydenckiej: mam wrażenie, że my-wyborcy dajemy się bardzo łatwo wciągnąć w atmosferę histerii. Jedni mówią nam, a właściwie krzyczą: Komorowski to wszechwładza PO, Polska ginie, nie można w żadnym razie na to pozwolić! Inni, nie mniej rozemocjonowani, wieszczą: Kaczyński to powrót Czwartej RP, apage satanas! Tymczasem i jedne, i drugie zawołania nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Panie i Panowie, to tylko wybory! Głosujcie w pierwszej turze tak, jak wam podpowiada serce. W drugiej zagłosujecie zgodnie z regułą mniejszego zła. Macie na to jeszcze czas. Roman Graczyk